• www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

  • www.olecko.info

www.olecko.info

Olecko - historia, geografia, mapy, artykuły, dokumenty ...

 

   Wspomnienia z moich młodzieńczych lat z rodzinnej miejscowości Jasiek pozostają mi wciąż żywe w pamięci. Wtedy prawie wszystkie rodziny poświęcały cały  swój czas dla gospodarstwa, tylko znikoma część w dalszej kolejności zajmowała się czynnościami rzemieślniczymi. Ziemia była nędzna, w prawdzie 5 hektarowe gospodarstwo było wystarczające do przeżycia, nie przynosiło jednak nadmiernych dochodów. Tym można wytłumaczyć, dlaczego w Jaśkach ciągle zmieniali się rolnicy posiadający niewielkie gospodarstwa. Rodziny gospodarskie z obszarami więcej niż 10ha osiedlały się już na dłużej 100 lat i jeszcze więcej. Po zimie, najczęściej surowej, gospodarze z tęsknotą oczekiwali na wiosnę, aby wykonać przypadającą rok po roku pracę w polu.

Topographische Karte Kreises Treuburg 1: 25 000

   Pierwszym wielkim doroczny świętem była Wielkanoc. Tak jak inne dzieci, ja również wierzyłem w zajączka wielkanocnego oraz w Św. Mikołaja, w bociana, a także co było dla nas na mazurach osobliwością w zbożową babę. Zajączek wielkanocny, bocian i Święty Mikołaj wraz z początkiem szkoły szybko stracili swoją wiarygodność, w jakiej kolejności to się stało, już nie pamiętam.
   Najbardziej uporczywie trzymała mnie się baba zbożowa. Być może dlatego, że nigdy się nie spotkałem z nią twarzą w twarz. Miała ona być rzekomo starszą kobietą która  porywała za karę dzieci idące w zboże. Przypomniałem sobie, że kiedy chodziłem do pierwszej klasy, droga prowadziła przez wielkie pole zboża i zaczynało wówczas dojrzewać ziarno. Było to pewnego pięknego poranka, niebo było bezchmurne i błękitne jak chusta jedwabna. Od czasu do czasu występowały podmuchy wiatru pełne kłosy poruszały się jak morskie fale, ciszę przerywały tylko ciche szelesty. Na horyzoncie widać było poruszającą się ponad polem z żytem koronę drzewa, ja zaś wyobrażałem sobie wszędzie kształt zbożowej baby. Od tej pory moja matka miała swoją kochaną biedę, aby mnie nakłonić do chodzenia tamtędy do szkoły. Teraz mogła zbierać owoce swojego wychowywania, przez to, że musiała mnie często kawał drogi odprowadzać. Jednak z wiekiem zatarła mi się postać zbożowej baby.

   Ponieważ gospodarstwo moich rodziców leżało wysunięte najdalej na północ gminy, miałem najdłuższą drogę do szkoły około 2,5 km. Aby tam dotrzeć istniało wiele możliwości, które były zależne od okresu dojrzewania jabłek, gruszek i śliwek. Rodzina Slomianka miała bardzo mało radości ze swoich śliwek, które rosły w zaroślach nieopodal drogi jak tylko ujrzeliśmy niebieski blask, oznaczało to dla nas dzieci gotowość do zrywania owoców, które wędrowały do naszych tęgich żołądków. Gruszki Łybana (Gottfried Wischnieski) także były nie do pogardzenia i zapełniały nasze kieszenie. Śpieszyliśmy się o wczesnym poranku, aby być jako pierwszym na miejscu. Często zdradzał nas jego pies, a następnie wypłaszały nas przekleństwa Łybana, po czym w zależności od pory uciekaliśmy w kierunku domu lub szkoły. Nie było nam także tajemnicą, że w lasku Biallasów stała jabłoń, więc ciągle ją obserwowaliśmy w oczekiwaniu dojrzewających owoców.

   Na Mazurach nie było zbyt dużo owoców, a kiedy drzewa dorastały wiele z nich marzło w czasie surowej zimy. Tu i tam na łąkach stały dzikie grusze, zwane także furzgami lub kruschkami. Smakowały dopiero po wysuszeniu. Moja matka wsuwała je po pieczeniu chleba, na blasze do ciepłego pieca, gdzie też mogły spokojnie się wysuszyć.
 

   Całą okolicę znałem jak własną kieszeń. A propo  kieszeni, trzymałem w niej potrzebne dla mnie przedmioty jak scyzoryk, zapałki oraz proca. Zawsze gdzieś były dla mnie u użyteczne, kiedy ze szkoły wracałem do domu wraz z Bruno Meyerem podczas mżawki postanowiliśmy podpalić słomiany dach schronienia Gottlieba  Wischnieskiego.  Dziś  już  nie  wiem,  od  kogo  pochodził ten palący pomysł. Na szczęście dla niego gospodarz, ku naszemu zdumieniu, wychodził właśnie do pracy w polu.   Nie  pozostało  nam nic innego, jak natychmiast wziąć nogi za pas. Zawsze znajdywaliśmy coś do podpalenia, raz było to zwalisko po krzakach kartofli innym razem kupa perzu.

Posiadłość kowala Otto Portofee

Na drogę do szkoły ojciec mi dawał wg potrzeby zużyty lemiesz, który  zostawiałem do naostrzenia  u kowala o nazwisku Portofee, aby go odebrać z drogi powrotnej. Zazwyczaj nie był jeszcze gotowy, więc musiałem poczekać, aż kowal zakończy robotę. W kuźni było mnóstwo do oglądania, można było także od czasu do czasu podmuchać dużym sapiącym miechem, którego praca, ku naszej uciesze, powodowała sypanie się iskier. Zapach w kuźni przesiąknięty był wonią węgla i spalonej masy rogowej. Gdy kowal kładł rozpalone żelazo na kowadło, a następnie zaczął je kuć, wówczas rozżarzone węgliki, które były do niego przylegające osypywały się na ziemię. Dla nas dzieci, był to sygnał, aby je natychmiast podnosić, przy tym każdy chciał być pierwszy. Niestety zabawa ta miała miejsce tylko raz i nie powtórzyła się nigdy więcej. Gotowy lemiesz był zbyt nieporęczny do noszenia, więc aby mieć wolne obie ręce, chciałem włożyć go do tornistra. Wtedy jednak pomyślałem o mojej nowej tablice łupkowej, pierwszą połamałem już wcześniej w podobnych okolicznościach. Później wprawdzie, otrzymałem tabliczkę z blachy, nie była jednak zbyt dobra, lecz wydawała się być dla mnie odpowiedniejsza. 

   Jak wszystkie wiejskie dzieci byłem już wcześnie wdrażany do pracy w gospodarstwie. Najpierw były to lżejsze zajęcia, jak: noszenie drewna i torfu, pasienie gęsi, uwiązywanie krów - były one przytwierdzone na ok. 4 m długim łańcuchu. Pasienie gęsi odbierałem jako coś okropnego, szły zazwyczaj tam, gdzie nie chciałem i stale musiałem przy nich być. O wiele przyjemniejsze, było dla mnie włóczenie się po lasach i polach oraz wyławianie karasi i szczupaków, ponieważ, również na to znajdował się czas, pomimo całej pracy przy gospodarstwie.
 


August Bombor z Jurek przy prasowaniu torfu

   Wiosną, szczególnym przeżyciem było dla mnie, kiedy ojciec szedł do kopania torfu. Wpierw usuwano warstwę trawy wraz z luźno leżącym pod niej torfem. Kawałek po kawałku wykopywano, mający iść do prasowania, torf. Umieszczano przy tym groblę do przylegającej wody, aby schować torf, tak głęboko, jak to jest tylko możliwe. Z napięciem oczekiwaliśmy chwili, kiedy ciśnienie wody zacznie rozpierać tamę, był to najwyższy czas, aby w porę opuścić duł. Jednakże często się zdarzało, że delikwent brał przymusową kąpiel błotną.

   Kiedy nakopano wystarczającą ilość torfu, wszystko było transportowane do prasowania. Koszono odpowiednio duży kawał łąki, gdzie miał być potem składowany torf. Ustawiano prasę, czyli wysoką na ok. 2m drewnianą beczkę, w której znajdowała się żelazna śruba, przypominająca maszynkę do mięsa. Na górnym końcu śruby mocowano belkę, sięgającą skosem ziemi, którą obracały w koło jeden lub dwa konie. W pozostawiony na górze otwór, wrzucano torf, który wychodził u dołu sprasowany i umieszczony na składzie.  Praca ta wymagała trzech osób, z których jedna wrzucała torf do prasy, pozostałe zaś woziły taczkami sprasowane kawałki na skoszoną łąkę. Taczka posiadała trzy luźno położone deski, na każdą z tych desek umieszczano 12 kawałków sprasowanego torfu. Najlepsza część surowca trafiała do kuchni i piwnicy. W celu przyśpieszenia roboty, na końcu posiłku podawano jedną lub więcej żytniówek. Każda siła robocza, którą udało się zwerbować dostawała 5 RM  za dniówkę.

  Po kilku dniach suszenia przekładano torf na drugą stronę, a gdy wysechł składowano go w stosy o kształcie piramid. Jeżeli w międzyczasie nie spadł deszcz, materiał był wtedy najlepszy i zwożono go do domu. Pominąwszy nakład pracy, można było powiedzieć, że jest to tani surowiec opałowy. W celu uzupełnienia zapasów w zimie dokupywano jeszcze drewno w polanach, najczęściej z lasu łęgowskiego, które używano jedynie do palenia w piecu.

   W długie zimowe wieczory, do oświetlenia służyła lampa naftowa. Wprawdzie podłączono do naszego domu instalację elektryczną, lecz budowa transformatora rozbiła się o koszty i wolę gospodarzy.   


   Obwieszczenia burmistrza Biallasa oraz gminnego rachmistrza Sobolla załatwiano przy pomocy okólnika o nazwie „Krawul”, który krążył od chaty do chaty. Tylko nieliczni posiadali telefon, na przykład Preuß miał telefon o numerze 7, Otto Meyer nr 10 a przedsiębiorca budowlany Schanko nr 17. Jeśli chodzi o gazety to niektórzy prenumerowali „Gergine” (gazeta dla gospodarstw wiejskich i leśnych – organ chłopstwa Prus Wschodnich) lub „Treuburger Zeitung”(„Gazeta Olecka”). Moi rodzice nie mogli sobie pozwolić na żadne pismo, mimo to mój ojciec pozwalał sobie na luksus i kupował w zimowe miesiące „Deutsche Illustrierte” i to trzy razy z jedno po drugim. Jedna gazeta kosztowała wówczas 10 fenigów. Blasko, nasz sąsiad, posiadał oprócz „Georgine” radio zasilane na baterię. Słyszałem więc wtedy często słowa płynące z głośnika: Tu rozgłośnia rzeszy w Heilsbergu (Lidzbark Warmiński) i Kónigsbergu (Królewiec). Blasko wykorzystywał radio wyłącznie do słuchania wiadomości i prognozy pogody.
 

Na rynku w Olecku

   Na dłuższą metę z ziemi wyżywić mógł się każdy gospodarz. Nadmiar zaś sprzedawano, po części także na rynku w Olecku (największym w Niemczech – o powierzchni 7 ha).  Moja  matka  sprzedawała  tam również produkty rolnicze,  takie jak: jajka, masło, kurczaki, kury (żywe lub martwe) a latem też truskawki ogrodowe oraz czereśnie. Pamiętam to bardzo dobrze. Stały tam przekupki i oferowały swe towary na sprzedaż. Każda gospodyni miała kawałek masła – do spróbowania – przy sobie. Słyszało się więc, kobiety miejskie,  mówiące:  „Ależ to masło jest miękkie, - to masło jest zbyt białe, - ale to masło jest żółte, może farbowane? Ach, ono przecież jest posolone! – Nie, w maśle nie ma soli” Jeżeli masło zostawiło się na noc w studni i przyniosło na targ dobrze odizolowane papierem gazetowym, wówczas pozostawało pięknie twarde i można było usłyszeć niedowierzające słowa: „Ależ, to masło jest twarde.” Pamiętam jeszcze słowa pewnej przekupki: „Madame, pani powinna masło smakować a nie jeść”. Kiedy jeszcze sprzedawało się na litry borówki i poziomki, wtedy ponad krawędzią wyznaczającą miarę układało się warstwy owoców, a jeżeli nie wystarczająco wysoko, to kładło się na to jedną jagodę, lub też całą garść. Po wybuchu wojny 1939 roku wszystko było racjonowane, więc życie jarmarczne zamarło.

   Szczególne przyciąganie oddziaływał na mnie targ rybny. W basenie podziwiać można było odławianie ryb, co się akurat nadarzyło: węgorze, liny, szczupaki, okonie i wiele innych. Kiedyś usłyszałem od kupującej zatroskane słowa: „Czy świeże?” Do tej pory brzmi jeszcze mi w uszach, służący za odpowiedź, okrzyk: „Przynieście mi stynkę jedną, zanim wszystkie zepsute będą!”

   Na rynek jeździło się wozem z koniem, dla którego brało się odpowiednią ilość siana. Przy wozie nie mogło zabraknąć tabliczki z nazwiskiem i adresem, światełka odblaskowego oraz bata. Ponadto policja surowo pilnowała, aby światełko odblaskowe było czyste. Na targach było raczej, zawsze dużo odwiedzających, obojętnie, czy to był targ bydlęcy, czy konny, lub czy też oferowano prosiaki. Na targach konnych panował żywy ruch. Handlarze kupowali i sprzedawali, jak również rolnicy, wedle potrzeby. Najczęściej każdy wracał do domu z poczuciem zrobienia dobrego interesu. Dla mnie najciekawszy był jesienny jarmark wraz ze swymi straganami, teatrzykami jarmarcznymi i karuzelami. Otrzymywałem wtedy od rodziców większą sumę pieniędzy na przehulanie czyli około 1 markę, ale z nakazem, aby nie wszystko przepuścić lecz przynieść trochę z powrotem. Często pozostawało mi więc 10 fenigów, a jeszcze częściej 5 fenigów. Niedrogie były laseczki z miętówką lub z lukrecją. Kiedyś oburzyłem się z powodu chciwości pewnego piekarza. Kupiłem u niego bułeczkę za którą musiałem zapłacić 3 fenigi – wówczas 2 sztuki kosztowały tylko 5 fenigów. Kiedy po krótkim czasie kupiłem u niego jeszcze jedną musiałem zapłacić kolejne 3 fenigi. Mój zarzut, że za dwie bułki zapłaciłem 6 fenigów, nie poskutkował,  sprzedawca spojrzał na mnie jak gdyby nic nie rozumiał.

Rynek - do Olecka przyjechał Cyrk Korona

    W czasie wakacji często do Olecka przyjeżdżał cyrk. Ze swymi namiotami i wozami zajmował tylko róg placu, koło poczty. Pech chciał, że w szkole złamałem nogę, było to dla mnie podwójne nieszczęście, ponieważ okres rekonwalescencji przypadł na czas wakacji a do tego jeszcze do Olecka przyjechał Cyrk Korona.

   Po udanym zakupie lub sprzedaży na rynku zdarzało się, że ten czy inny rolnik wypróżnił starannie kilka „żytnióweczek”. Potem jakiejś nieszczęsnej kobiecie nie udawało się nakłonić męża do powrotu do domu. Więc zaprzęgała konia do wozu i próbowała zabrać małżonka. Jednakże cała perswazja nie odnosiła skutku więc wracała sama. Jej mąż spostrzegłszy grozę swego położenia zamawiał taksówkę i był przed żoną w domu. Tak, ciężkie było życie!



 

Sprzedaż prosiaków. Od wschodniej strony rynku sklep Alexandrowitz, Drossel iapteka Adler.

   Czas wakacji był także czasem żniw, więc potrzebna była  każda para rąk do pracy. W zasadzie  wakacje przypadały na zbiór żyta. Korzystna pogoda była rygorystycznie wykorzystywana, a kiedy trzeba było to również w niedzielę, ponieważ należało zwieść suche i nieuszkodzone zboże do stodoły. Nadciągająca burza przyspieszała pracę przy załadowywaniu zboża na wozy drabiniaste i czasami zdarzało się, że wóz, który był nieodpowiednio załadowany, przy szybkiej jeździe przewracał się.

   Jesienią, po zbiorze ziemniaków i buraków przystępowano do młócenia zboża, także,  aby wyprzedzić całą masę myszy. Wprawdzie koty domowe mogły trzymać je w szachu, ale  myszy zawsze zostawało w wystarczającej  ilości. Na każde podwórze przypadał także pies, który na wieczór był spuszczany z łańcucha i miał wybieg aż do pobudki.  

   Podczas wykopek zdarzało się, że występował mróz i kostniały nam palce. Oczekiwaliśmy wtedy z tęsknotą, aby słońce podeszło wyżej i ogrzało nas. Kiedy zbiory zostały ukończone, żyto, owies i jęczmień znajdował się w stodole, ziemniaki, brukiew i buraki pastewne w piwnicy, wówczas w spokoju można było czekać na zimę. W naszym powiecie przychodziła ona zawsze o czasie i co udowodniono, była najsroższa w całych Prusach Wschodnich. Każdego roku, na zimę, ubijano wieprza. Wtedy przybywał z Dobek oglądacz mięsa (August Biallas) a ja dzięki temu spojrzałem pierwszy raz przez mikroskop. Z zabitą świnią obchodzono się rzeczowo - nie mając lodówki ani zamrażalki. Boczek i szynkę peklowało się, zaś mięso było pasteryzowane w słoikach, a do tego robiło się kaszankę.

   Nocą zamarzały stawy i jeziora, był to znak, iż zaczynał się cichy czas .Zamarznięte jeziora stwarzały idealną okazję do jazdy na łyżwach. W domach odnawiano i naprawiano sprzęty. Każdy prawie rolnik potrafił sporządzić kłonicę u wozu, lub żurawia oraz wielu innych rzeczy. Nasz sąsiad „wujek Blasko” znał się nawet na wyrabianiu trepków drewnianych, zwanych także gęsimi tuszkami. Nie były wprawdzie tak eleganckie. jak te kupione w mieście, spełniały jednak należycie swoją funkcję. W niektórych gospodarstwach przędziono jeszcze wełnę lub len, a także zajmowano się tkactwem. Niektóre wyroby (chustki i kołdry) udało się mojej mamie ocalić. Pochodzą od mojej babki i są zupełnie nietknięte.


Zagroda Johanna Walendy

   Po pierwszych nieśmiałych opadach śniegu, a zwłaszcza potem gdy było go już w obfitości, wybieraliśmy się na sanki i jeździliśmy na nartach. Wszystkie niezbędniejsze prace załatwiane były między Świętami Bożego Narodzenia a 6 stycznia. Podczas dłuższych zimowych wieczorach przyświecała nam lampa naftowa, której pozwalaliśmy świecić się wtedy dłużej. Zima była również piękną porą. Szczególnie gdy słupek rtęci spadał poniżej 25 stopni, wówczas szkołę mieliśmy z głowy. Kiedy śnieg był wyjątkowo wysoki, gospodarze zawozili nas do szkoły na zmianę. Jeśli jednak zima przeciągała się długo do lutego, to wszyscy z utęsknieniem wypatrywaliśmy wiosny. Wraz z nastaniem marca, słońce wschodziło wyżej i grzało cieplej, co sprawiało, że topił się śnieg i mróz. Na północnych stokach, spod resztek śniegu wyzierały pierwsze przylaszczki i anemony.

   Myślę z nostalgią o tym pracowitym i prostym  czasie.  Wszyscy  opuściliśmy te miejsce, a po nas przyszli inni ludzie. Lecz krajobraz pozostał ten sam, na razie, przynajmniej.

Źródła
- Jesken ein Dorf in Masuren, Erwin Wieczorek, Offenburg 1988
- Wschodniopruskie foliały, Broszurowane    Archiwum    Państwowe   Dóbr  Kulturalnych, Berlin
- Beschreibung des Kreises Oletzko, J. Frenzel, Olecko 1870
- Gemeindelexikon für die Provinz Ostpreußen, Berlin 1898
- Handbuch d. Grundbesitzes im Deutschen Reiche,  III. Bd. Ostpr., 1907
- Ostpreußisches Güter-Adreßbuch, Szczecin 1909
- Landwirtschaftlicges Adreßbuch – Provinz Ostpreußen, 1932
- Aus Treuburgs „Okelkammer” Zeszyt 1 i 3, Olecko 1937/38
- Die Geschichte des Kreises Treuburg, Christian Grigat, Olecko 1938
- Statistik des Deutschen Reiches, Tom 559, Berlin 1943
- Księgi kościelne ziemi oleckiej, Centralne Ewangelickie Archiwum w Berlinie
- Wykaz mieszkańców Jasiek, Związkowe Archiwum w Koblencji
- Topographische Karte Kreises Treuburg 1: 25 000

Erwin Wiezorrek Offenburg  [Treuburger Heimatbrief nr. 30]

Nazwiska z cmentarza Jaśki: Alexy, Andreas, Bahlo,  Bannasch, Bendrich, Bercz, Bestek, Biallas, Blasko, Blechert, Bogatsch, Bronak, Buchholz, Bühler, Chlebusch, Czylwik, Danowski, Dombrowski, Dzikonski, Girod, Gonschewski, Gonschorrek, Gornello, Gramatzki, Grenda, Gronostay, Grusd, Grzywatz, Gusko, Hennig, Himmert, Hindel, Holstein, Holtermann, Jahnke, Jankowski, Kalippas, Karkossa, Kenzlers, Kollek, Komorowski, Konopka, Kraschewski, Kruppa, Krüger, Kurewitz, Langmann, Leszinski, Leszinski, Lorenz, Lyss, Malinka, Mertinat, Mex, Meyer, Morks, Muranka, Niedzwetzki, Nikolowius, Oberüber, Pawelczyk, Pentzek, Polkowski, Prusseit, Przystawik, Pulkowski, Purwin, Radzio, Rajewski, Ranta, Rogalski, Rogowski, Romonat, Romoth, Rosalewski, Rudzinski, Rzadki, Sarkowski, Scherwa, Schirmann, Schwarz, Schweiger, Seesko, Segatis, Sembritzki, Senkbeil, Slomianka, Smolski, Soboll, Sotzek, Spakowski, Spenn, Sprang, Steiner, Stomber, Stuber, Syperek, Szczerbowski, Szczesny, Tertel, Tessarczyk, Trinogga, Trzeciak, Ulkan, Urban, Weiss, Wieczorek, Wischniewski, Wittkowski, Wollowitz, Wrobel, Wysotzki, Zielinski.

Jaśki 2012

Opracowano na podstawie: Treuburger Heimatbrief nr. 30.
Tłumaczenie ze środków finansowych Urzędu Miasta w Olecku.
Fotografie archiwalne z książki: Treuburg. Ein Grenzkreis in Ostpreußen Red. Klaus Krech. Kommisions-Verlag G. Rautenberg, 1990.
Fotografie współczesne: Józef Kunicki.