<<<ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ>>>

Kronika moich poczynań od przyjazdu do Olecka w 1947r. dotycząca głównie pracy przy lodowisku.

Do Olecka przyjechałem pod koniec kwietnia 1947r. Po przyjeździe do miasta zgłosiłem się do starosty i rozpocząłem szukać zatrudnienia. Znalazłem je w Powiatowym Zarządzie Gminnych Spółdzielni w dziale księgowości. Głównym księgowym w RZGS był znany mi z Wileńszczyzny nauczyciel Giercuszkiewicz ożeniony w Nowej Wsi z Zofią Sadowską, urodziwą dziewczyną, którą uwielbiali kawalerowie z całej wsi.

Praca w księgowości, chociaż dobrze płatna, nie odpowiadała mi. Siedzenie 8 godzin dziennie na krześle źle wpływało na moje samopoczucie. Po trzech tygodniach ślęczenia w biurze zwolniłem się za namową mojej dawnej nauczycielki pani Dryllowej, u której zamieszkałem w pokoiku na górce, zgłosiłem się do Inspetoratu Szkolnego i zostałem zatrudniony w dniu 20 maja 1947r. jako nauczyciel Szkoły Powszechnej Nr 1 położonej przy ulicy Nocznickiego.

Kierownikiem tej szkoły był Władysław Jarmuła. Przydzielił 24 godziny wf. W tym czasie nazwy wf nie używano. Była tylko gimnastyka 2 godz. tygodniowo i 2 godz. przysposobienia sportowego na klasy od piątej do siódmej. Oprócz gimnastyki i przysposobienia sportowego przydzielono mi 6 godzin śpiewu i 2 godz. na chór szkolny. Szkoła nie posiadała sali gimnastycznej, ani też odpowiedniego boiska do ćwiczeń. Na placu dość obszernym znajdowały się schrony przeciwlotnicze zabezpieczone drzewnymi blokami. Z przyrządów gimnastycznych szkoła posiadała tylko jeden materac, kozła i skrzynię. Chcąc je wykorzystać, wynosiliśmy przed szkołę i tam uczyłem dziewczęta i chłopców skoków przez te przyrządy. Na dwugodzinne przysposobienie sportowe, na które składały się gry sportowe, lekka atletyka, gry terenowe i nauka pływania, a zimą saneczkowanie, łyżwiarstwo i narciarstwo, chodziłem z młodzieżą na stadion, jezioro, sadzawki czy też teren wokół Olecka.

Maj minął szybko. Pozostały tylko 4 tygodnie czerwca. Około 15 czerwca wyjechałem z młodzieżą klasy VI i VII (25 osób) na wycieczkę do Gdańska. Do pomocy miałem panią Dryllową. Do Torunia dojechaliśmy z Olecka pociągiem. Ponieważ most przez Wisłę został zniszczony podczas działań wojennych, a jego odbudowa nie została zakończona, musieliśmy przepłynąć przez rzekę promem. Po drugiej stronie Wisły czekał na nas drugi pociąg. Dojechaliśmy nim do Gdańska - Wrzeszcza i zamieszkaliśmy w schronisku szkolnym.

Pierwszy dzień poświęciliśmy na zwiedzanie potwornie zniszczonego Starego Miasta i portu gdańskiego oraz parku w Oliwie i katedry, w której wysłuchaliśmy koncertu na słynnych organach z figurami poruszającymi się podczas grania.

Drugiego dnia dojechaliśmy tramwajem do Sopotu, miasta prawie nie zniszczonego i po obejrzeniu sławnego Sopockiego Mola, pociągiem przybyliśmy do Gdyni, gdzie motorówką z przewodnikiem zwiedziliśmy również bardzo zniszczony port. Kto miał trochę pieniędzy, mógł nabyć pamiątki z bursztynu.

Wieczorem, po powrocie z Gdyni, umęczeni całodziennym zwiedzaniem, zasiedliśmy do kolacji, a następnie ułożyliśmy się do snu.

Nazajutrz po śniadaniu odjechaliśmy z dworca głównego do Malborka, aby zwiedzić zamek krzyżacki. Przewodnik oprowadzający nas po komnatach szereg ich ominął, gdyż zostały zniszczone w czasie działań wojennych i nie zdążono ich odrestaurować.

Posiliwszy się skromnym obiadem w barze mlecznym, zajęliśmy miejsca w pociągu zdążającym do Torunia. Tu znowu czekała nas przeprawa promem przez Wisłę. Po przeprawie pociąg jadący przez Olsztyn do Białegostoku dowiózł nas do Ełku i tu, przesiadając się do pociągu zdążającego do Suwałk, dojechaliśmy szczęśliwie do Olecka.

Tak zakończyła się udana wycieczka młodzieży Szkoły nr 1 na nasze polskie wybrzeże. Do końca roku szkolnego pozostało tylko kilka dni, więc upłynęły szybko. 24 czerwca wyjechałem do Opola, aby przygotować się do przeprowadzki. Gdy przybyłem do Opola, zgłosił się do nas Ślązak Cypek, właściciel domu z żoną i córką. Pozwoliliśmy im na razie rozlokować się na strychu przybudówki. PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) gdy się dowiedział, że mamy zamiar opuścić Opole jeszcze przed przybyciem Cypka, przysłał samochód ciężarowy z obsługą, która jeden z kredensów stojących w kuchni załadowała na wóz i wywiozła do centrum miasta, gdzie mieścił się PUR. Chcąc uratować resztkę mebli znajdujących się w trzech pokojach i kuchni, udałem się właścicielem Cypkiem do Urzędu Miejskiego i tam na podstawie dokumentów, które przedstawił urzędnikowi miejskiemu, uzyskał prawo do zamieszkania z rodziną w swoim własnym domu. Gdyby nie moja interwencja, to przypuszczalnie urzędnicy PUR, którzy byli Lwowiakami i niezbyt przychylnie odnosili się do Ślązaków, oczyściliby mieszkanie Cypka ze wszystkich mebli.

Brat żony wyjechał do rodziców zaraz po zjawieniu się rodziny Cypków. Nasz pobyt w Opolu trwał jeszcze dwa dni. Moja żona przehandlowała swoje dwie kury na serwetę stołową. Po zapakowaniu wszystkich swoich rzeczy do dość pojemnej walizki i sporządzeniu dwóch tobołków z pościelą, kocami i pierzyną ślubną (nie spaliśmy pod nią ani razu), wyjechaliśmy na dworzec dorożką, zabierając również narty i rower zakupione za 300zł na rynku.

W drodze do Olecka mieliśmy aż cztery przesiadki. 30 czerwca, pozostawiwszy swoje klamoty u pani Dryllowej, wyjechałem z żoną do jej rodziny w Chybowie. Przez dwa miesiące wakacyjne pomagałem teściowi w pracach polowych podczas sianokosów i żniw. Często chodziłem do pobliskiego lasu, zbierając czarne jagody, borowiki i kurki. Jeździłem też na rowerze do lasu odległego 10 km od Chybowa. Stamtąd przywoziłem czasami ponad 10 litrów czernic (tak nazywano na Wileńszczyźnie czarne borówki). Jeśli nastawiałem się na zbieranie borowików, to udawało mi się znaleźć ich około setki. W tym lesie zbierałem też kamionki, kwaśne jagody rosnące gronami. Z tych kamionek teściowa, po zasypaniu ich cukrem, uzyskiwała wspaniały sok, podobno najlepszy do zaprawiania wódki. W połowie sierpnia zbierałem w lesie chybowskim sporo orzechów, dosuszając je na strychu.

Kilka dni przed rozpoczynającym się rokiem szkolnym 1947/48 wyjechaliśmy do Olecka wraz z siostrą żony, Urszulą Lewicką, która miała uczęszczać do Liceum Ogólnokształcącego w Olecku.

Po przeniesieniu swoich rzeczy do domu felczera Lewickiego Ignacego, na ulicy Kwiatowej, zamieszkałem u niego z żoną i siostrą żony Ulą. Z żoną ulokowałem się w pokoiku na górce, a Ula korzystała z jednego pokoju na parterze. Łazienka z kuchnią były wspólne. Ile wynosił nasz czynsz, już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie za zakup opału na zimę płaciłem połowę należności, jak również za wodę oraz oświetlenie oraz gaz.

Pan Lewicki przed wojną mieszkał od roku 1923 w domu mego ojca na Wileńszczyźnie, a po wybudowaniu własnego, przeniósł się z rodziną do Wornian parę lat przed wybuchem II wojny światowej.

Inspektor Szkolny obarczył mnie funkcją instruktora wf na powiat olecki i gołdapski. W obrębie obu powiatów było 47 szkół powszechnych. Poświęcając tylko jeden dzień w tygodniu, mogłem odwiedzić każdą szkołę jedynie raz w ciągu roku. Jeśli szkoły były oddalone od siebie od 10 do 15 km, odwiedzałem je obie w ciągu jednego dnia. Do sześciu szkół mogłem dojechać pociągiem, a do reszty tylko rowerem. Autobusy PKS w tym czasie jeszcze nie kursowały. Na wyjazdy miałem tylko jeden dzień w tygodniu, przeważnie w soboty. Z tego tytułu nie pobierałem żadnego wynagrodzenia, a tylko zwrot kosztów podróży.

We wrześniu nawiązałem łączność z klubem sportowym Sparta i zostałem czynnym zawodnikiem sekcji siatkówki, koszykówki i piłki ręcznej 11 - osobowej. Treningi siatkówki odbywały się w parku na placyku obok kortów tenisowych, a koszykówki na małym stadionie. W drużynie siatkówki, której byłem kapitanem i jednocześnie trenerem, grali Leon Mosiejko, Wacław Urbanowicz, Domisiewicz uczeń liceum, Tadeusz Sawicki, Ferenc oficer dojeżdżający z jednostki wojskowej z Kowal oraz Makarewicz - księgowy Miejskiej Rady Narodowej w Olecku.

W drużynie koszykówki, której kapitanem był Leon Mosiejko, grali oprócz mnie: Peczkajtis - Litwin przybyły z Wilna, pracujący w szpitalu miejskim jako ginekolog, Łowczyński, Bojar - nauczyciel gry na skrzypcach w Ognisku Muzycznym w Olecku oraz Pawłowski - sanitariusz ze szpitala.

Składu drużyny piłki ręcznej nie potrafię podać, gdyż nazwiska większości graczy wyleciały mi z pamięci, chociaż treningi na dużm stadionie prowadziłem z nimi osobiście.

W grudniu na Placu Wolności zostało wylane przez straż ogniową lodowisko o wymiarach 30 + 60m. Korzystałem z niego przez całą zimę z klasami chłopców. Ponieważ nie posiadałem własnych łyżew, zamówiłem u szewca Niedzielki buty hokejowe. Łyżwy, oryginalne kanadyjki, dostałem od kierownika szkoły w Mieruniszkach. Idąc za moim przykładem, również Leon Mosiejko zamówił u szewca takie same buty, lecz łyżwy hokejowe musiał zakupić.

Młodzież z naszej szkoły powynajdywała łyżwy poniemieckie, przykręcane do butów, więc mogłem ją uczyć jazdy na lodzie. Znalazły się i poniemieckie kije hokejowe. Mogliśmy więc w tygodniu na zajęciach przysposobienia sportowego zagrać w hokeja na lodzie.

Tafla lodowa nie była idealna, bowiem Straż Ogniowa wylewała ją tylko dwa razy w tygodniu. Jeśli po jeździe całodziennej powstawały dziury, zalewaliśmy je wodą z pompy znajdującej się obok zniszczonego budynku poczty. Od szkoły do Placu Wolności odległość wynosiła tylko 300m, więc na dojście potrzebowaliśmy nie więcej niż 5 minut.

Z dziewczętami było gorzej. One nie posiadały łyżew. Uprawiałem z nimi saneczkarstwo.

W drugim tygodniu marca, przy dużym nasłonecznieniu, lód zaczynał się topić i z zajęć na lodzie musiałem zrezygnować. Chodziłem z chłopcami na jezioro lub narty albo sanki.

W kwietniu, kiedy śnieg stopił się, organizowałem gry terenowe i marszobiegi zarówno dla dziewcząt, jak i chłopców. Maj poświęciłem na zabawy i gry na pobliskich placykach porośniętych trawą. Na zajęcia z lekkiej atletyki udawaliśmy się aż na miejski stadion. W połowie czerwca, przy silnym nasłonecznieniu przeprowadzałem zajęcia na skoczni, ucząc dziewczęta i chłopców pływania.

Koniec roku nastąpił 24 czerwca.

Sześć dni pozostało do końca czerwca. Wykorzystałem je na zbiór poziomek w lesie obok Dworku Mazurskiego po drugiej stronie jeziora. Z tych poziomek żona przygotowała sporo słoików dżemu na zimę. Nie zapomniałem też o dostarczeniu poziomek mojej nauczycielce Jadwidze Dryllowej.

30 czerwca wyjechałem na wakacyjny kurs wf I stopnia dla nauczycieli szkół powszechnych w Augustowie, a żona do rodziców w Chybowie. Kurs zorganizowano w budynku Liceum Pedagogicznego i tam zamieszkaliśmy, stołując się w internacie tegoż liceum. Wykłady odbywały się w auli szkolnej, a zajęcia praktyczne na boiskach przyszkolnych oraz w sali gimnastycznej i na jeziorze Necko, gdzie uczono nas pływania żabką i krawlem.

Prawie połowę uczestników stanowiły panie, lecz ich sprawność fizyczna pozostawiała dużo do życzenia. Przekonałem się o tym, kiedy w ramach zajęć nadobowiązkowych zostały zorganizowane zawody siatkówki dwójek mieszanych. Moja partnerka umiała tylko poprawnie odbić piłkę, którą po przyjęciu serwu przeciwnej drużyny podawałem do niej. Umiała też dość dobrze zaserwować. Mimo tak słabych uzdolnień mojej partnerki, zdołałem grając z nią, zdobyć mistrzostwo kursu.

Na tym kursie nauczyłem się tańców regionalnych i ludowych, szeregu gier i zabaw przewidzianych w programie klas młodszych. Podszkoliłem się trochę w pływaniu oraz poznałem zasady ideologiczne PPR. O tych zasadach zapoznawał uczestników podczas wykładów dyrektor liceum pan, a właściwie obywatel (w tym czasie używało się tylko tego zwrotu) Jaworski Ludwik, przedwojenny nauczyciel geografii w Żeńskim Seminarium Nauczycielskim w Trokach koło Wilna.

 To seminarium ukończyła moja siostra Jadwiga, która swego nauczyciela geografii uwielbiała, chociaż już wtedy po odprowadzeniu wychowanek do kościoła, sam przebywał na zewnątrz. To był człowiek, który stosował zasady komunizmu w życiu codziennym. Żył bardzo skromnie. Całymi latami chodził w jednej czapce i zdarzało się tak, że uczniowie kupowali mu w prezencie nową, gdyż stara, zniszczona, niezbyt dobrze świadczyła o prezencji dyrektora.

Był to człowiek, który stosował zasady komunizmu w życiu codziennym. Żył bardzo skromnie. Całymi latami chodził w jednej czapce i zdarzało się tak, że uczniowie kupowali mu w prezencie nową, gdyż stara, zniszczona, niezbyt dobrze świadczyła o prezencji dyrektora.

Wśród uczestników kursu mieliśmy nauczyciela świetnie grającego na akordeonie i chcąc to wykorzystać, organizowano wieczorki, połączone z nauczaniem nowych piosenek i tańcami.

Kurs zakończył się 31 lipca. Otrzymawszy zaświadczenie z ukończenia kursu, udaliśmy się pociągiem do swoich miejsc pracy. Po przyjeździe do Olecka stwierdziłem, że plac, na którym jeździliśmy na łyżwach, został pokryty gruzem. Pozwolił na to ówczesny przewodniczący Powiatowego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, Łabanowski.

Moja interwencja u władz miejskich i powiatowych nie odniosła żadnego skutku. Mogłem tylko zaśpiewać: "W mogile ciemnej śpisz na wieki" i przygotować w roku szkolnym 1948/49 do zimowych zajęć w terenie na pobliskich górkach, sadzawkach i jeziorze oleckim.

Miejska Rada Narodowa zaplanowała na większej części Placu Wolności założyć park zaprojektowany przez powiatowego architekta, Alojzego Lewickiego, syna felczera, u którego zamieszkałem i dlatego też pozwoliła pokryć gruzem lodowiskowy plac. A ten plac przeznaczony był przez Niemców na lodowisko i pokryty był kafelkami.

W pierwszych dniach sierpnia wyjechałem do żony w Chybowie i znowu spędziłem cały miesiąc pomagając teściowi w żniwach, zbierając w okolicznych lasach borówki, jagody (czarne borówki), a nawet borówki czerwone, zwane brusznicami. Parę dni przed końcem wakacji przybyliśmy we trójkę do Olecka. Żona na początku września wyjechała do sanatorium, ponieważ ginekolog Peczkajtys stwierdził niedorozwój macicy i radził jej, by skorzystała z leczenia sanatoryjnego. On podobno powiedział Leonowi Mosiejce: "Prędzej mnie wyrosną włosy na dłoni, niż żona Żurowskiego urodzi dziecko".

Na początku września postanowiłem przenieść się na ulicę Nocznickiego i zamieszkać tymczasowo w dwóch pokoikach z kuchnią na poddaszu szkoły nr 1. Kiedy się o tym dowiedziała żona Lewickiego, obraziła się na mnie, bowiem chciałem zabrać swoją część opału i uderzyła mnie po twarzy. Moja reakcja na ten postępek nie spowodowała bójki, ponieważ nie chciałem prowadzić walki ze starszą kobietą. Powiadomiłem o tym incydencie tylko jej córkę Eleonorę, żonę starosty. Ela, aby załagodzić sprawę miała w najbliższym czasie urządzić spotkanie matki ze mną, żeby wyjaśnić nieporozumienie. Do spotkania jednak nie doszło, gdyż za parę dni, zabrawszy wszystkie swoje manatki, przeniosłem się z siostrą żony do szkoły nr 1. Tam przebywałem na górce niecałe dwa tygodnie. I dobrze się stało, że wyniosłem się z ulicy Kwiatowej. Już w następnym roku Romek Stankiewicz musiał zrezygnować ze stanowiska starosty i został adwokatem, a jego żona prawniczka powołana została na stanowisko sędziego. Romkowi nie pozwolono zajmować tak obszernego mieszkania, więc musiał je opuścić i przenieść się z żoną i synem oraz ojcem Stankiewiczem do swego teścia felczera Lewickiego.

Nauczycielka Grądzka, polonistka mieszkająca z mężem Janem i dwoma synami przy ulicy Słowackiego, powiadomiła mnie, że ma w swoim domu na górce dwa pokoje z kuchnią i zaproponowała, abym się tam przeprowadził. Gdy oglądnąłem mieszkanie, bez namysłu wyraziłem zgodę. Otrzymałem klucze i nazajutrz po lekcjach przeprowadziłem się z siostrą żony Ulą na ulicę Słowackiego.

W krótkim czasie wiadomość o mojej przeprowadzce dotarła do Miejskiej Rady Narodowej. Sekretarz Rady chyba podał mnie do sądu za nieprawne zajęcie mieszkania, bo było ono przeznaczone dla innej rodziny.

Na początku roku 1949 moja sprawa trafiła na wokandę w sądzie. Sędzia, którym została żona byłego starosty, Eleonora Stankiewicz umorzyła sprawę, motywując swą decyzję małą szkodliwością czynu dokonanego przeze mnie. Widać z tego, że dobrze jest mieć poparcie osoby, która niegdyś była moją sympatią ( myślę o roku 1925, w którym uczyłem się z nią, uczęszczając do Szkoły Powszechnej w Wornianach, a jej cała rodzina mieszkała w domu mego ojca). Dostarczałem jej z naszego sadu najpiękniejsze jabłka i gruszki, a w okresie późniejszym prowadzałem ją na randki do lasu, w którym czekał na nią narzeczony Romuald Stankiewicz, którego przywoził motorem jego kolega aż z Wilna, odległego od Wornian o 50 km. Matka Eli nic o randce nie wiedziała i w owym czasie nie pozwalała córce widywać się z przyszłym mężem podczas wakacji. Ela zakazu matki nie słuchała i namówiwszy mnie, wychodziła z domu z dzbankiem do lasu księżowskiego o nazwie Korweliszki, położonego 1,5 km od Wornian. Wracając z lasu po kilku godzinach, mieliśmy w dzbankach zaledwie tyle poziomek, ile starczyło na pokrycie dna. Taki stan rzeczy trwał jeszcze przez rok i wreszcie matka zgodziła się na bliższy kontakt córki z Romkiem, który spędzał wakacje we wsi Bobrowniki u rodziny swojej matki i odwiedzając dosyć często moją bratową, miał okazję do flirtów z Elą, która po zakończeniu studiów prawniczych wyszła za niego za mąż w roku 1938. Ślub brali w Ostrej Bramie, a potem wyjechali na praktykę adwokacką do Brześcia nad Bugiem.

Ciekaw jestem, jaki wyrok w mojej sprawie wydałby inny sędzia, a nie moja koleżanka z lat szkolnych.

Podczas ferii świątecznych wyjechałem na kurs narciarski zorganizowany przez Ministerstwo Oświaty w Wiśle. Narty miałem własne, zakupione w Opolu. Musiałem tylko zakupić buty i spodnie narciarskie. Kurs trwał 10 dni, a na nartach jeździliśmy 7 dni, ponieważ przez 3 trwała kompletna odwilż i nawet padał deszcz. Nauczyciele zaawansowani w narciarstwie, do których zaliczałem również ja, pogłębili swoje umiejętności, ale nauczycielki jeździły w dalszym ciągu "mniej więcej", to znaczy mniej na nartach, a więcej na siedzeniu.

Zaraz po święcie Trzech Króli (ferie świąteczne trwały do 6 stycznia) znowu wyruszałem z młodzieżą na gry terenowe, na jezioro lub sadzawki uprawiając łyżwiarstwo oraz saneczkarstwo na pobliskich górkach. Tylko śnieżyca, zbyt duży mróz lub kompletna odwilż zmuszała mnie do przebywania w klasie. Wtedy odsuwaliśmy ławki pod ścianę; wykonywaliśmy trochę ćwiczeń gimnastycznych, a resztę czasu zużywaliśmy na naukę tańców przewidzianych w programie. Dziwię się bardzo, że w tym czasie, mając 34 lata, potrafiłem z młodzieżą spędzać po 5 godzin w terenie, nie odczuwając zmęczenia, a w soboty, jako instruktor wf mogłem pokonać czasami odległość wynoszącą od 20 do 50 km, dojeżdżając na wizytację szkół powiatu oleckiego i gołdapskiego. Miałem jeszcze tyle sił, że czasami wyjeżdżałem na wędkowanie przy ujściu rzeki Legi do jeziora Małe Olecko. W owym czasie woda w rzece była bardzo czysta, bowiem poniemiecka oczyszczalnia ścieków działała sprawnie i potrafiła wszystkie ścieki z kilkutysięcznego miasta oczyścić.

Rower damski, przywieziony z Opola, po paru latach nie nadawał się do użytku. Oddałem go na złom i zakupiłem niemiecki, wydając prawie całe pobory nauczycielskie.

W roku szkolnym 1948/49 byłem zatrudniony na 8 godzin tygodniowo w czterech klasach licealnych. Wtedy utworzono tzw. Jedenastolatkę, na wzór sowieckiej dziesięciolatki. W jej skład wchodziło 7 klas szkoły podstawowej i 4 klasy liceum. Prowadziłem zajęcia, wczesną jesienią przeważnie na miejskim stadionie (domarsz do niego i powrót zajmował tylko 10 minut), a w drugiej połowie października w auli lub też sali, którą wynajmował klub sportowy "Sparta" pod hotelem miejskim na treningi siatkówki i koszykówki. Chociaż była to sala niezbyt wysoka, a rozmiarami nie przekraczała powierzchni boiska do siatkówki, to z braku lepszej można było prowadzić gimnastykę i zajęcia na zmniejszonych boiskach w siatkówkę i koszykówkę.

Zima 1949r. minęła szczęśliwa, a 3 miesiące wiosny upłynęły na prowadzeniu gier terenowych i sportowych lekkiej atletyki i pływania.

6 dni spędziłem na zbieraniu poziomek. Żona znowu mogła przygotować trochę zapasów na zimę, a potem wyjechać do rodziców.

Sam udałem się do Puław nad Wisłę na II stopień kursu wf dla nauczycieli szkół podstawowych. Na tym kursie instruktorem gimnastyki i pływania był mój starszy kolega z Wileńszczyzny, Stanisław Strycharzewski, który podobnie jak ja, należał do Czarnej Trzynastki Wileńskiej Drużyny Harcerzy, i z nim jeździłem z naszą drużyną na obóz skautów estońskich w 1933r. oraz wędrowny rowerowy na Zlot Skautów z całego świata do Holandii w roku 1937. Jemu na całej trasie od granicy Polski przez północne Niemcy, na miejsce zlotu między Hagą i Amsterdamem, nawaliła aż ośmiokrotnie dętka rowerowa. On na tym kursie organizował często ogniska harcerskie. Na jednym z nich zaśpiewał pieśń dziadowską, ułożoną przez siebie, dotyczącą uczestników kursu. Konkurując z nim, na ostatnim ognisku odśpiewałem swoją na melodię "Szedli dwa dziady po wybitej szosie". Odtańczyłem "Polkę Łobuzerską" z partnerką. Uczyła nas tej polki nauczycielka tańców. Nauka tańców odbywała się codziennie na Wiśle. Woda niezbyt czysta i trochę za zimna źle wpływała na moje samopoczucie. Któregoś dnia dostałem wysypki na całym ciele i zostałem zwolniony z pływania na kilka dni.

Staszek Strycharzewski, nazywany w drużynie Amorkiem radził mi, abym złożył podanie o przyjęcie mnie na studia w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. On ukończył ją przed wojną w terminie skróconym, a nazywała się wówczas Centralnym Instytutem Wychowania Fizycznego, w skrócie CIWF.

Kurs zakończył się 31 lipca. Jakie korzyści z niego wyniosłem? Największa z nich to oszczędność pieniędzy. Przez cały miesiąc karmiono nas doskonale i to bezpłatnie. Poznaliśmy dokładnie program wf, podszkoliliśmy się w pływaniu i innych dyscyplinach sportu szkolnego, w tańcach ludowych i regionalnych. Życie towarzyskie, spędzone na wieczorkach tanecznych i ogniskach, przyniosło nam dużo zadowolenia i satysfakcji. Opuszczając Puławy życzyliśmy sobie zdrowia.

W sierpniu, idąc za jego radą, złożyłem prośbę do AWF lecz załatwiono ją odmownie ze względu na wiek, bo już miałem ukończone 35 lat. Nie zmartwiłem się tym, bowiem miałem dobrą pracę i nie zamierzałem z niej zrezygnować.

Z Puław udałem się bezpośrednio do Chybowa, gdzie przebywała żona. Tu, jak zwykle, pomagałem w pracach polowych i zajmowałem się zbieraniem runa leśnego w bliższych i dalszych lasach. Rower przysłany przeze mnie z Opola zakończył swój żywot. Ojciec żony, dla ułatwienia mi życia, dał pieniądze na nowy, po zakup którego wybrałem się pociągiem do Siedlec. Od tego czasu nie miałem już kłopotu z dojazdem do lasów, położonych dalej od Chybowa. Pewnego pięknego dnia wybrałem się z bańką i koszykiem do lasu położonego koło wsi Hołowczyce. Zbierając czarne jagody stawiałem rower przy drodze i krążąc dookoła roweru napełniałem bańkę dorodnymi czarnymi borówkami. Po pewnym czasie podjeżdżałem rowerem trochę dalej i zbierałem jagody w innym miejscu. To czyniłem kilkakrotnie. Kiedy bańka była już prawie pełna ostatni raz, skręciwszy z głównej drogi, postawiłem rower przy leśnej dróżce i zacząłem dopełniać bańkę. Trwało to niewiele dłużej niż 15 minut, nie oddalając się od roweru na odległość większą niż 100m.

zadowolony z obfitego zbioru wracałem do swego dwukołowego pojazdu, stwierdzając, że go przy drzewie obok dróżki nie ma. Obejrzałem się wokół siebie, przeszedłem w jedną i drugą stronę drogi, sądząc, że może postawiłem rower w innym miejscu.

Z konieczności musiałem przejść do Chybowa piechotą. Do wsi Hołowczyce doszedłem w 20 minut. Wieś Chybów leżała w odległości 8 km. Pokonałem ją w dwie godziny, dźwigając 5 - litrową bańkę wypełnioną czernicami. Nazajutrz wyjechałem do Olecka po swój rower. Po przyjeździe na miejsce otrzymałem telegram z powiadomieniem, że rower został odnaleziony.

Wróciwszy do Chybowa musiałem udać się do miejscowości Horoszki, tym razem autobusem PKS, gdzie po przedstawieniu dowodu osobistego Aleksandra Lewickiego, brata żony, otrzymałem pisemne zezwolenie komendanta milicji na odebranie roweru u sołtysa z gminy Horoszki. Parę kilometrów pokonałem znów piechotą i po odnalezieniu gospodarstwa sołtysa odzyskałem rower, na kierownicy którego wisiał kosz z dwoma ogórkami zabranymi z Chybowa na posiłek.

Zastanawiałem się nad tym, dlaczego rower znalazł się u sołtysa? Otóż pozostawił go tam posterunkowy. Pełniąc służbę w okolicy znalazł rower pod drzewem. Nie namyślając się długo, wsiadł na siodełko i przyjechał do sołtysa. W torebce na klucze znajdował się dowód rejestracyjny, wystawiony na nazwisko Aleksandra Lewickiego i dlatego też wiadomość o odnalezieniu dwukołowca szybko dotarła do właściciela. Posterunkowy wyrządził mi niedźwiedzią przysługę, narażając mnie na niepotrzebny koszt podróży do Olecka i z powrotem.

 

Rok szkolny 1949/50

Tydzień przed zakończeniem wakacji przybyłem do Olecka, celem wzięcia udziału w dwudniowej konferencji, zorganizowanej przez Inspektorat Szkolny dla wszystkich nauczycieli z powiatu oleckiego i gołdapskiego. Dwa dni przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego odbyło się posiedzenie rady pedagogicznej mojej szkoły, na którym dokonano przydziału przedmiotów poszczególnym nauczycielom w klasach. U mnie nic się nie zmieniło. Uczyłem nadal wychowania fizycznego i śpiewu oraz prowadziłem chór szkolny, pełniąc w dalszym ciągu funkcję instruktora wychowania fizycznego na dwa powiaty. Mój chór szkolny, złożony przeważnie z dziewcząt, poczynając od roku 1947/48, występował we wszystkich uroczystościach szkolnych i akademiach miejskich, organizowanych przez władze w sali kina. Wyjeżdżał też kilka razy w roku do PGR (Państwowych Gospodarstw Rolnych). Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, ludowe i robotnicze przeważnie na dwa głosy.

Jak wyglądała moja praca instruktora wf? W pierwszym rzędzie instruowałem nauczycieli, jak należy układać program wf i przeprowadzać go w warunkach, kiedy żadna ze szkół nie posiada sali gimnastycznej. Bardzo często przeprowadzałem lekcje pokazowe w poszczególnych klasach, oparte na zabawach i grach sportowych. Hospitowałem też lekcje prowadzone przez nauczycieli i omawiałem je po zakończeniu.

W tym roku szkolnym po porozumieniu się z Powiatowym Komitetem Kultury Fizycznej i Turystyki oraz Wacławem Urbanowiczem, prezesem Klubu Sportowego "Sparta", postanowiliśmy zorganizować pod koniec czerwca 1950 Święto Sportowe dla młodzieży wszystkich szkół z Olecka. Na program tej imprezy miały się złożyć: 1. pokaz gimnastyczny w wykonaniu dziewcząt i chłopców szkół podstawowych nr 1 i nr 2; 2. taniec mazura w wykonaniu Szkoły nr 1; 3. zawody lekkoatletyczne szkół podstawowych i średnich; 4. zawody piłki ręcznej 11 - osobowej; 5. zawody siatkówki i koszykówki; 6. zawody pływackie.

Przygotowaniem pokazu zająłem się osobiście. Dziewczęta miały wykonywać ćwiczenia inne niż chłopcy. Taki pokaz gimnastyczny oglądałem podczas konferencji zorganizowanej przez Kuratorium Oświaty i Wychowania w Białymstoku dla nauczycieli z całego województwa i był wykonywany przez młodzież szkół podstawowych z całego miasta. Ćwiczenia gimnastyczne do pokazu skopiowałem z pokazu ułożonego przez nauczycielkę wf z Białegostoku.

Poczynając od kwietnia 1950r. rozpocząłem przygotowania do pokazu w swojej szkole oraz szkole nr 2. Organizowałem ćwiczenia w obu szkołach. W poszczególnych klasach przeprowadzałem ćwiczenia w czasie lekcji wf, a w drugiej połowie maja, dwa razy w tygodniu zbierałem młodzież klas od V do Vii na stadionie, powtarzając kilkakrotnie tok ćwiczeń.

Przygotowaniem tańca mazura zająłem się również sam. Pomogła mi przy układaniu poszczególnych fragmentów tańca żona dyrektora Szkoły Zawodowej, pani Kryńska, nauczycielka wf. Przez dwa i pół miesiąca pokaz gimnastyczny i taniec mazura były przygotowane doskonale.

W terminie ustalonym na ostatnią sobotę i niedzielę przed zakończeniem roku szkolnego przy dużym stadionie zgromadzili się mieszkańcy prawie całego Olecka. W tym czasie miasto było słabo zaludnione i liczyło kilka tysięcy obywateli (tak wówczas tytułowano ludzi). Chętnych do zamieszkania w tak pięknie położonym mieście było bardzo dużo, lecz odbudowa wypalonych przez żołnierzy radzieckich wszystkich budynków wokół Placu Wolności postępowała bardzo wolno i wolnych mieszkań nie było jeszcze w tym roku.

Przemówienie inauguracyjne wygłosił ówczesny inspektor szkolny Kazimierz Hordyński, a następnie wkroczyła na stadion młodzież Szkoły Podstawowej nr 1 i nr 2 i po ustawieniu dziewcząt i chłopców w 10 - ciu rzędach po 15 osób w każdym, odbył się, pod moją komendą, 10 - cio minutowy pokaz gimnastyczny, który został nagrodzony brawami przez zgromadzonych Olecczan.

Następnym punktem programu był mazur odtańczony przez młodzież szkoły Podstawowej nr 1 w Olecku.

Fot.1 - Zespół gimnastyczny wkracza na stadion

Fot.2 - Dziewczęta wykonują ćwiczenia w czterech kołach

Fot.3 - Mazur w wykonaniu dziewcząt i chłopców Szkoły Podstawowej nr 1

Fot.4 - Ten sam taniec w kole w centrum stadionu

Do tańca przygrywał na akordeonie rodzic ucznia z jedynki. Taniec przypadł do gustu zgromadzonej widowni i otrzymał wiele braw.

Zwycięstwami w konkurencjach lekkoatletycznych szkół podstawowych podzielili się uczniowie szkól nr 1 i nr 2.

Wszystkie konkurencje lekkoatletyczne szkół średnich, takie jak: bieg na 100m, sztafeta 4x100m, sztafeta olimpijska (800m, 400m, 200m i 100m) padły łupom uczniów Liceum Ogólnokształcącego trenowanych przeze mnie. Skok wzwyż i w dal, pchnięcie kulą, rzut dyskiem i oszczepem wygrali również licealiści.

W tych latach lekka atletyka stała w Szkole Rolniczej i Szkole Zawodowej na niskim poziomie. Wszyscy zawodnicy startujący w konkurencjach lekkoatletycznych do III - ego miejsca otrzymali dyplomy, a zdobywcy I - ego nagrody rzeczowe. Po południu rozegrano zawody siatkówki i koszykówki. Znowu bezkonkurencyjni byli moi chłopcy z liceum, zdobywając 2 pierwsze miejsca, za które otrzymali dyplomy i nagrody rzeczowe. O nagrody wystarał się w instytucjach pan Wacław Urbanowicz.

Drugiego dnia, w niedzielę, rozegrano zawody piłki ręcznej 11 - osobowej, zwanej szczypiorniakiem, pomiędzy Liceum Ogólnokształcącym, Szkołą Rolniczą i Szkołą Zawodową. Znowu moi podopieczni zostali zwycięzcami i zostali nagrodzeni.

Zaprojektowane zawody pływackie na skoczni nie zostały przeprowadzone ze względu na niesprzyjającą pogodę z deszczem i zimnym wiatrem. Piękne nagrody pływackie przygotowane dla zwycięzców powędrowały do lamusa, a co się z nimi stało w okresie późniejszym, nic mi nie wiadomo.

Ponieważ zapomniałem napisać o wycieczce młodzieży szkół podstawowych z powiatu oleckiego i gołdapskiego do Wrocławia na wystawę Ziem Odzyskanych, która odbyła się na początku września 1948r., czynię to teraz.

Cały pociąg wiozący uczestników wycieczki do Wrocławia był przepełniony. Znalazło się w nim około 10 - ciu jadących na gapę. Podczas kontroli biletów, musieli oni tak lawirować, żeby nie zostać wykrytymi przez kolejarzy. Wycieczką kierował inspektor szkolny, pan Kazimierz Hordyński.

Ostatnie dni czerwca ponownie, jak w latach ubiegłych, poświęciłem na zbieranie poziomek, a następnie udałem się znowu do Augustowa na trzeci stopień kursu wf dla nauczycieli szkół podstawowych, a żona wyjechała do rodziców.

Tym razem pomagałem nauczycielowi prowadzącemu zajęcia z gier terenowych w organizowaniu tychże, ponieważ miałem dużo doświadczenia nabytego w drużynie harcerskiej, podczas nauki w seminarium nauczycielskim w Wilnie.

Kto nas uczył pływania na jeziorze Necko, już nie pamiętam. Wirowaniem na parkiecie sali gimnastycznej zajmowała się pani, której nazwisko nie utkwiło w mojej zbyt starej głowie.

lekką atletyką i grami sportowymi trudnił się nauczyciel z południowej części kraju o nazwisku, którego pomimo najszczerszych chęci przypomnieć nie potrafię.

Znów, w ramach zajęć nadobowiązkowych, organizowaliśmy rozgrywki piłki siatkowej, wieczorki taneczne i ogniska prowadzone po harcersku na polanie pięknego lasu, przylegającego do boiska szkolnego.

Czasami udawaliśmy się do kina, o ile film odpowiadał naszym zainteresowaniom. Koleżanki, przeszkolone na dwóch kursach wf, znowu nie dorównywały mężczyznom lepiej usprawnionym fizycznie.

Ideologicznie szkolił nas na wykładach ponownie dyrektor Liceum Pedagogicznego, w dalszym ciągu wierny zasadom komunizmu, chociaż partia PPR po połączeniu z PPS przybrała nazwę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w skrócie PZPR.

W ostatnich dniach kursu kierownictwo zorganizowało wycieczkę całodzienną statkiem po jeziorach i Kanale Augustowskim.

Ostatni kurs dla nauczycieli wf zakończył 31 lipca. Po otrzymaniu zaświadczeń uprawniających do prowadzenia zajęć wf w szkołach podstawowych, pożegnaliśmy piękny Augustów, udając się do swoich miejsc pracy. Resztę wakacji spędziłem znowu w Chybowie, pomagając przy żniwach i sianokosach. Jednak najwięcej czasu zużyłem na zbieranie czarnych jagód, borówek, grzybów i orzechów, których nie spotykana ilość obrodziła w okolicznych lasach. Orzechobranie pociągało mnie najbardziej, więc poświęciłem na nie najwięcej czasu.

 

Rok szkolny 1950/51

Rok szkolny 1950/51 nie wyróżniał się niczym godnym odnotowania. W dalszym ciągu chłopcy z liceum, których szkoliłem jako nauczyciel dochodzący, tryumfowali we wszystkich zawodach sportowych organizowanych w Olecku. Jako instruktor wychowania fizycznego odwiedzałem raz w tygodniu bliższe i dalsze szkoły powiatu oleckiego i gołdapskiego. W połowie czerwca 1951r. zostałem zaproszony przez kierownika Szkoły Podstawowej w Szczecinakch, pana Stanisława Kozłowskiego, na święto sportowe zorganizowane przez szkołę.

Wybrałem się tam w sobotę z zespołem tanecznym i harmonistą, aby urozmaicić święto tańcami wykonanymi przez młodzież mojej szkoły.

Zgromadzeni rodzice i starsze rodzeństwo z całej wsi podziwiało występy swojej młodzieży w pokazie gimnastycznym, przygotowanym przez nauczyciela wf oraz tańce - krakowiaka i mazura, w wykonaniu uczennic i uczniów z mojej szkoły. Na zakończenie imprezy odbyły się międzyklasowe zawody w "dwa ognie" i w piłce ręcznej 7 - mioosobowej.

Po zawodach Komitet Rodzicielski zorganizował poczęstunek dla wszystkich nauczycieli, biorących udział w imprezie oraz naszego zespołu tanecznego.

Powróciliśmy ze Szczecinek autobusem PKS.

 

Fot.5 - Dziewczęta ze szczecinek w pokazie

Fot.6 - dziewczęta tańczą w kółeczkach

Fot.7 - Pokaz dziewcząt w innym ujęciu

 

Podczas wakacji zostałem skierowany przez kuratorium na kurs II stopnia dla nauczycieli szkół średnich, zorganizowany przez Ministerstwo Oświaty i Wychowania w Wągrowcu, w województwie poznańskim. Brało w nim udział sporo starych znajomych, byli też i nowi, wśród których wyróżniał się młody nauczyciel, w takich grach, jak siatkówka i piłka ręczna 7 - mio osobowa, wprowadzona do programu szkół podstawowych i średnich. Odbywał się on w Liceum Pedagogicznym nad pięknie położonym jeziorem, w którym uczono nas pływać. Zajęcia z lekkiej atletyki i gier sportowych przeprowadzono na stadionie, a w razie niepogody w sali gimnastycznej. Gry terenowe odbywały się w okolicach Wągrowca. Nauka tańców prowadzona była w sali gimnastycznej.

W ramach zajęć nadobowiązkowych, z inicjatywy młodego nauczyciela, wspomnianego powyżej, zostały zorganizowane zawody siatkówki par mieszanych na boisku 6x7m. Z wybraną partnerką odniosłem zwycięstwo nad najbardziej usprawnionym kolegą, którego partnerka nie była tak sprawna, jak moja. Za to zwycięstwo otrzymaliśmy od kierowniczki kursu dwa dyplomy i upominki.

Uczestnikiem kursu był też nauczyciel, świetny pływak, posiadacz żółtego czepka, który podczas nauki pływania wypływał, za zezwoleniem instruktora, na jezioro i wracał na zakończenie lekcji pływania. Po zajęciach przewidzianych programem kursu, organizowaliśmy wieczorki towarzyskie, połączone z tańcami przy adapterze i ogniska prowadzone po harcersku ze śpiewem i popisami domorosłych artystów. Zakończenie kursu nastąpiło 31 lipca. Obdarowani zaświadczeniem z pozytywnym zakończeniem kursu, rozjechaliśmy się po całej Polsce. czekał nas jeszcze jeden kurs w Akademii WF w Warszawie.

 

Zmiana szkoły

Od 1 września 1951r. zostałem przeniesiony służbowo do 11 - latki, tj. Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Olecku, mieszczącej się przy ulicy Słowiańskiej nr 1. Właśnie w tym roku dyrektorem szkoły został nauczyciel historii, Marian Plichtowicz, obejmując to stanowisko po Mereckim, który pełnił tę funkcję przez rok, dojeżdżając z Suwałk i ucząc języka francuskiego.

Tego roku oddano do użytku odbudowaną salę gimnastyczną o wymiarach 22x12m. Odbudową jej kierował architekt powiatowy, Alojzy Lewicki, syn felczera Lewickiego, który mieszkał przed wojną wraz z całą rodziną w domu mego ojca w Nowej Wsi na Wileńszczyźnie. Salę budowano wg projektu niemieckiego. Za czasów niemieckich sala gimnastyczna służyła tylko do uprawiania ćwiczeń gimnastycznych, a nie gier sportowych, takich jak siatkówka czy koszykówka. Musiałem więc na własną odpowiedzialność spowodować zamurowanie dwóch okien szczytowych, które uniemożliwiały umocowanie tablic do koszykówki, usunięcie jednego kaloryfera spod ściany szczytowej oraz zamurowanie drzwi od ulicy Armii Czerwonej.

 

Fot.8 - tak wyglądał budynek szkoły po wojnie

Fot.9 - Sala gimnastyczna przed odbudową

 

W pierwszych dniach września, kiedy prowadziłem lekcję wf z chłopcami klasy VIII, zostały otwarte drzwi od ulicy i urzędnik Komitetu Powiatowego PZPR, Zawadzki, zaczął wnosić na salę krzesła, powiadamiając mnie, że w tej sali ma się odbyć konferencja powiatowa PZPR. Nie namyślając się długo, zakończyłem lekcję, zwalniając chłopców do domu, a sam udałem się do kuratora Łojki, który w tym czasie przebywał w Olecku i dokonywał inspekcji szkół oleckich. Kurator zareagował natychmiast. Jako przedstawiciel wyższej instancji PZPR w Białymstoku, zarządził, że konferencja powiatowa ma się odbyć a auli liceum, a nie w sali gimnastycznej. Obywatel Zawadzki musiał natychmiast opróżnić salę gimnastyczną z wniesionych krzeseł i przenieść je na górę do auli. Rozzłoszczony na mnie, ruchem ręki pokazał co zrobi ze mną partia za uniemożliwienie odbycia Konferencji w nowoodbudowanej sali. Cieszyłem się niezmiernie, że zdołałem uratować pomieszczenie do zajęć wf z młodzieżą.

W sprzęt gimnastyczny (kozioł, skrzynia, drabinki, materace) oraz piłki siatkowe i koszykowe zaopatrzyło szkołę Kuratorium Oświaty i Wychowania w Białymstoku. Przyborów do gier sportowych było niezbyt dużo, bo mieściły się one w jednej szafie, utworzonej z wnęki drzwi prowadzonych do kotłowni, ogrzewającej salę gimnastyczną. materace, kozły i skrzynie trzymaliśmy na korytarzu prowadzącym do sali. Taki stan trwał do roku 1960, kiedy nastąpiła reorganizacja 11 - latek i liceum przeniesiono na ulicę Lenina, ale o tym napiszę dopiero za 10 lat.

Na razie prowadziłem wf chłopców i dziewcząt w klasach licealnych, klasach podstawowych od V do VII, śpiew w tych samych klasach, chór szkolny oraz zajęcia w kole sportowym. Godzin lekcyjnych miałem sporo, pobierając wynagrodzenie za nadliczbówki. Dodatkowe pieniądze przydawały się, ponieważ żona w dalszym ciągu nie mogła podjąć żadnej pracy, kurując się i co roku wyjeżdżając do sanatorium.

Chór szkolny, który prowadziłem przez rok szkolny, zakwalifikował się na wyjazd do Warszawy na Zlot Młodych Przewodników Nauki w dniu 22 lipca, kiedy miało nastąpić otwarcie trasy WZ. Do wyjazdu awansował również zespół taneczny nauczycielki Malmon.

Oba zespoły miały dwutygodniowy obóz przygotowawczy w Suwałkach nad rzeką Hańczą. pani Malmon, nie mogąc brać udziału w obozie, przekazała opiekę nad swym zespołem mnie. Korzystając z tego, nauczyłem młodzież jeszcze jednego tańca - mazura. Do tańców krakowiaka, trojaka, kujawiaka i mazura przygrywa nam rodzic jednego z uczestników zespołu tanecznego.

Próby chóru złożonego w większości z dziewcząt i kilku chłopców wśród których znalazł się Mirosław Gościk i Andrzej Sobotko, obaj najlepsi sportowcy.

Do Warszawy wyjechaliśmy pociągiem 21 lipca. Zamieszkaliśmy w jednej ze szkół na Pradze. Otwarcie trasy WZ nastąpiło w godzinach przedpołudniowych 22 lipca. Dokonał go prezydent Bolesław Bierut. Moim wychowankom z chóru i zespołu tanecznego najbardziej podobały się ruchome schody, więc rozkoszowali się jazdą w górę i w dół kilkakrotnie.

Po południu odbyły się występy zespołów chóralnych i tanecznych z całego kraju w kilku dzielnicach Warszawy odbudowanych po wojnie. Nasz chór odśpiewał 3 piosenki ludowe, w tym "Wesele" na trzy głosy i "Od Siewierza jechał wóz". Zespół taneczny wykonał 3 tańce: krakowiaka, kujawiaka i mazura.

Wieczorem odbyła się huczna zabawa na Mariensztacie przy dźwiękach wojskowej orkiestry. Do Olecka powróciliśmy 23 lipca, pełni wrażeń i przeżytych w stolicy przygód.

31 lipca wyjechałem do Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach w Warszawie na III stopień kursu wf dla nauczycieli szkół średnich.

Równocześnie z naszym kursem odbywało się w Akademii szkolenie Kadry Olimpijskiej zawodniczek i zawodników na Olimpiadę w Berlinie. Zajęcia nasze przeprowadzono w sali gimnastycznej, na boiskach i pływalni, a wykłady w pomieszczeniach do tego przeznaczonych. Nie wszystkie wykłady były interesujące, więc niektórzy z nas opuszczali je, oglądając treningi Kadry Narodowej.

Pewnego dnia wykładowca stwierdził nieobecność kilku uczestników na wykładzie, a między innymi i moją, więc musieliśmy drugiego dnia usprawiedliwić swoje wagary. Wykładowca uwzględnił nasze tłumaczenie i uśmiechnął się, kiedy wyjaśnialiśmy swoją nieobecność, tłumacząc ją chęcią oglądania pięknych i zgrabnych dziewcząt, przygotowujących się do olimpiady.

Naszymi wykładowcami byli czasem sławni zawodnicy, tacy jak oszczepnik Sidło, który przez jedną godzinę, jaką nam poświęcił, nie mógł nauczyć nas prawidłowego rzutu oszczepem.

najbardziej przypadła mi do gustu pływalnia, z której nie chciało mi się wychodzić po zakończeniu godzinnej lekcji pływania, prowadzonej przez profesora Roszko. Na wszystkich dotychczasowych kursach nauka pływania odbywała się na wodach otwartych o temperaturze różnej, uzależnionej od pogody i czasami trudno było wytrzymać przebywając przez godzinę w wodzie, a tu w basenie nie odczuwało się zimna, bowiem temperatura wody była zawsze taka sama.

W Akademii spotkałem męża swojej bratanicy, córki legionisty Ignasia, Leona Gruzę, odbywającego skrócone studia dla oficerów Wojska polskiego. Od niego dowiedziałem się, że mój brat został rozstrzelany jako ostatni w Ostaszkowie.

Niektórzy z nas pobyt na kursie urozmaicali grą w pokera na polanach lasu Bielańskiego, a panny uwodziły mężczyzn w miejscach bardziej skrytych. Skąd o tym wiem? Otóż jeden z uczestników, bardzo przystojny facet, lubiący flirtować z płcią piękną, chełpił się tym, że panna ugryzła go podczas gry miłosnej i pokazywał dowód tego na swojej piersi.

Do tych, co uprawiali pokerowy hazard należałem i ja. Codziennie, o ile była odpowiednia pogoda, przez godzinę w tym samym miejscu graliśmy w 5 kart. Muszę się przyznać, że mając trochę szczęścia i znając zasady gry, poznane przez pięć i pół roku pobytu w obozie jenieckim, wygrałem pewną sumę pieniędzy, za które zakupiłem materiał na sukienkę dla żony, chociaż małżonka była z tego bardzo niezadowolona.

W AWS spotkałem również dwóch kolegów z obozu jenieckiego IIC w Woldenbergu. Jeden z nich, harcerz wileński, trenował ciężarowców, a drugi został zatrudniony jako nauczyciel tańców. U niego ukończyłem kurs tańców w obozie i często służyłem mu za partnerkę, gdy chciał pokazać, jak należy wykonać trudniejsze kroki taneczne. O ile mnie pamięć nie myli, to miał na nazwisko Jakubowski.

Po zakończeniu ostatniego szkolenia wakacyjnego na Bielanach, czekał mnie jeszcze egzamin na nauczyciela szkół średnich przy Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie w r. 1954.

25 grudnia 1952r. skierowany zostałem na narciarski kurs do Zakopanego. W pierwszym dniu po sprawdzeniu naszej umiejętności jazdy na nartach, zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. Grupa słabsza ćwiczyła na "Oślej Łączce", u podnóża Gubałówki, a grupa zaawansowanych wyjeżdżała kolejką na szczyt Gubałówki i trener uczył nas tam tajników jazdy na nartach.

Po treningu, trwającym zwykle do obiadu, zjeżdżaliśmy z góry na nartach. Trasę zjazdu pokonywaliśmy etapami. Najpierw zjeżdżał trener i czekał na wszystkich. Jako pierwszy po trenerze zjeżdżałem sam, należąc do najodważniejszych. Mężczyźni dawali radę z niezbyt trudnym zjazdem, a panie, jeżdżąc nadal "mniej więcej" (o tym wspominałem już, opisując kurs narciarski w Wiśle), tzn. więcej na siedzeniu niż na nartach.

Po powrocie na kwatery w szkole, codziennie mieliśmy przemoczone buty, a suszenie ich odbywało się na ciepłych kaloryferach. Posiliwszy się doskonałym obiadem, mieliśmy parę godzin wolnego czasu do własnej dyspozycji, który był wykorzystywany rozmaicie. Jedni odpoczywali, leżąc na łóżkach, brydżyści zasiadali do gry w karty, a amatorzy hazardu, do których też należałem, grali w pokera. Był wśród nas i taki spryciarz, który potrafił w szybkim tempie ułożyć tak karty w talii, że rozdając je trójce partnerów, dawał dobre karty, ale sobie najlepsze. W ciągu kilku dni ograł nas kompletnie. Kiedy jego machinacje karciane zostały wykryte, musiał zwrócić nieuczciwie wygrane pieniądze i od tego czasu przestaliśmy z nim grywać.

Długie zimowe wieczory spędzaliśmy na zajęciach świetlicowych i potańcówkach przy adapterze. Jednym z uczestników kursu był mój starszy kolega Butkiewicz, zwany w seminarium Budą, świetny siatkarz i koszykarz. Dzięki niemu nasza drużyna reprezentacyjna Seminarium Nauczycielskiego Męskiego im. Tomasza Zana w Wilnie należała do najlepszych w latach 1931 - 1933.

Z nim zasiadłem parę razy do brydża. Okazało się, że moje umiejętności w tej grze są zbyt słabe, więc wolałem spędzać czas, mając w ręku pięć a nie trzynaście kart.

Dnie mijały szybko, a nasze umiejętności w jeździe na nartach były coraz lepsze. W przedostatnim dniu pobytu w Zakopanem, trenerzy zawieźli wszystkich kursantów kolejką linową na Kasprowy Wierch. Z pierwszego stromego stoku zjechał prawidłowo tylko trener. Mężczyźni próbowali, lecz im się nie udawało, nie mówiąc o paniach schodzących po stoku bokiem. Dopiero po wjechaniu na łagodniejsze stoki, szusowaliśmy w dół. Nie obyło się bez upadków, lecz nikt nie doznał kontuzji. Podczas dziesięciodniowego pobytu w Zakopanem, zostały złamane tylko 2 pary nart.

5 stycznia 1952r. opuściliśmy piękne Zakopane, ponieważ ferie świąteczne kończyły się 6 - ego i należało wracać do pracy w szkole.

Na tym kursie zostało zakończone moje szkolenie w zakresie wf. W sumie poświęciłem na nie 5 miesięcy letnich i 20 dni zimowych. Teraz należało się przygotować do egzaminu, który miał nastąpić za dwa lata i dać prawo do nauczania w szkołach średnich oraz uprawnienia studiów wyższych.

W tym roku szkolnym kuratorium przysłało do nas młodego nauczyciela, specjalistę od przysposobienia wojskowego. Po mnie objął funkcję sekretarza ZNP, lecz pełnił ją tylko przez 10 miesięcy. Można więc powiedzieć o nim, że przybył (nazywał się Przybył) i zaraz na wiosnę ubył.

Rozpoczynając pracę w 11 - latce, pozbyłem się też funkcji instruktora wf i od tego czasu nie potrzebowałem pokonywać kilkunastu kilometrowych tras na rowerze.

Przy szkole były dwa nieduże placyki, jeden większy o powierzchni 750m 2 przylegający do ulicy Słowiańskiej i drugi, o wymiarach boiska do siatkówki, od strony ulicy Sokolej. Po uzgodnieniu z dyrekcją szkoły, rozpoczęliśmy niwelację placu większego, na którym zostały zakopane dachówki pokrywające salę gimnastyczną, dużo szkła z okien i gruzu. Wystarawszy się o wagonetkę i kilkadziesiąt metrów torów z wąskotorówki, rozpoczęliśmy niwelację terenu już jesienią 1952r. dachówki, szkło i gruz wywoziliśmy furmankami dostarczonymi przez rodziców uczniów, uczęszczających do naszej szkoły, a w drodze powrotnej przywoziliśmy odpowiednią ziemię do pokrycia nawierzchni złożonej z piasku i żwiru. Prace niwelacyjne trwały na wiosnę 1953r., a zakończone zostały na wiosnę 1955r. Dużą pomoc okazywał nam nauczyciel prac ręcznych i biologii, pan Sabas senior, który podczas lekcji prac ręcznych z chłopcami klas starszych poświęcał sporo godzin lekcyjnych na uporanie się z niwelacją gruntu.

Wiosną 1952r. wydarzył się w szkole wypadek zniszczenia kozła gimnastycznego przez sławnego łobuza naszej szkoły. Odpowiedzialnością za ten czyn obarczono dyrektora Mariana Plichtowicza - historyka, i zwolniono go z funkcji dyrektora, a w przyszłym roku szkolnym przeniesiono go do Goniądza, gdzie przez rok uczył w liceum historii, a po roku wrócił do Olecka i uczył nadal w liceum historii. Na jego miejsce w r. 1952 - 53 kuratorium mianowało panią Dobreńko, żonę przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej w Olecku, zapaloną partyjniaczkę. O jej wyczynach napiszę później.

Jednocześnie z nową dyrektorką kuratorium przysłało do mojej szkoły nauczycielkę wf, Alinę Biegańską, która razem ze mną ukończyła III stopień kursu w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Ucieszyłem się bardzo, pozbywając się zajęć z dziewczętami, a jednocześnie zmartwiłem, że one dużo stracą, ponieważ koleżanka Biegańska słabo usprawniona fizycznie nie potrafi ich niczego nauczyć.

Uczniowie moi z klas licealnych osiągali coraz lepsze rezultaty w grach sportowych oraz lekkoatletyce, byli niepokonani w Olecku. Także chłopcy z klas podstawowych również nie ustępowali licealistom i przez szereg lat z rzędu odnosili sukcesy w piłce ręcznej 7 - mio osobowej i czwórboju lekkoatletycznym, startując razem z dziewczętami. Temperatura w sali gimnastycznej, ogrzewanej małym piecem, była niska, więc młodzież ćwiczyła podczas zimy w dresach. Co drugi tydzień musiałem korzystać z auli, gdyż sala gimnastyczna była zajęta przez dziewczęta. Jeśli warunki pozwalały, wybierałem się z chłopcami na narty lub łyżwy.

Z naszej sali gimnastycznej korzystali w godzinach popołudniowych uczniowie Szkoły Zawodowej, w której od paru lat był nauczycielem Józef Skórkiewicz i klub sportowy "Sparta", do którego należałem sam, pełniąc funkcje trenera siatkówki, grałem też w drużynie koszykówki. Siatkówka i koszykówka stały w klubie na dość wysokim poziomie. Czasami mistrzostwa wojewódzkie w tych dyscyplinach organizowano w Olecku. Drużyna siatkówki awansowała do klasy A.

Muszę tu wspomnieć o swojej nowej dyrektorce, pani Dobreńko, która będąc bardzo aktywnym członkiem PZPR, starała się w pełni realizować zalecenia partii. Pod jej czułą opieką pozostawali nie tylko uczniowie i uczennice, które nosiły medaliki lub krzyżyki ale również nauczycielki i nauczyciele uczęszczający do kościoła.

Podczas matury w r. 1953, nie chciała dopuścić do egzaminu dojrzałości uczennicy Zofii Sienkiewicz, córki nauczycielki ze Szkoły Podstawowej nr 1, ponieważ ta nosiła na szyi krzyżyk na łańcuszku. I dopięłaby swego, gdyby nie interwencja członka Komitetu Rodzicielskiego, Olega Nowickiego, członka PZPR. Dzięki temu rada pedagogiczna liceum dopuściła dziewczynę do egzaminu. Całe szczęście, że kadencja pani Dobreńko trwała tylko rok. Tu muszę też wspomnieć, jak się układała moja współpraca z koleżanką Biegańską. Ładna na buzi, niezbyt zgrabna, pociągała mężczyzn. Próbowałem z niż trochę flirtować podczas pobytu żony w sanatorium i nawet pewnego jesiennego dnia zawiozłem ją na ramie roweru do lasu koło Dworku Mazurskiego. Przed tą wyprawą Alina Biegańska uzyskała aprobatę nauczycielki matematyki, pani Nożewskiej i polonistki Zarembo, które uważały, że może jechać ze mną. W lesie musiałem namęczyć się przy zginaniu gałęzi leszczynowych. Orzechów nazbieraliśmy sporo, a powrót do Olecka z dodatkowym ciężarem wymagał dużego wysiłku.

Trzeba zaznaczyć, że wspomniane nauczycielki szczególnie pilnowały uczniów X i XI klasy, a uwzięły się na ucznia Zdzisława Urbanowicza i jego sympatię Kalinowską. Mimo to, po ukończeniu nauki wymienieni pobrali się i żyją w Olecku szczęśliwie.

Koleżankę Biegańską wykorzystywałem nieraz jako bankierkę, pożyczającej mnie trochę gotówki na szczęście przy grze w pokera w soboty,

W połowie września poszedłem do komórki po węgiel. Wchodząc na schody z wiadrem pełnym węgla, poczułem silny ból w pasie. Zgięło mnie i już nie mogłem wejść na górę. Na czworakach pokonałem kilkanaście schodów na górę. Żona poszła po wiadro z węglem, a ja do łóżka. Wezwany lekarz stwierdził zapalenie korzonków i przypisał kilkanaście bardzo bolesnych zastrzyków.

parę tygodni kurowałem się w domu, przyjmując zastrzyki. Gdy stan mego zdrowia uległ znacznej poprawie i zacząłem, kulejąc, poruszać się po pokoju, wyjechałem na trzy tygodnie na wczasy kuracyjne w Cieplicach Zdroju na Dolnym Śląsku. Tam, mieszkając w domu wczasowym, chodziliśmy codziennie do sanatorium na zabiegi. Kurowano nas borowiną, wannami elektrycznymi, biczowaniem strumieniem gorącej wody i codziennym moczeniem w małym basenie, w którym nie wolno było pływać. Po tygodniu przestałem kuleć, więc wybrano mnie na starostę kuracyjnego turnusu.

Na imprezie zorganizowanej na zakończenie wczasów, odtańczyłem z wybraną partnerką polkę łobuzerską, której mnie nauczyła w czasie przebywania na kursie wf w Puławach nauczycielka tańców.

Wracałem do Olecka w dobrej kondycji fizycznej z pełnym zapasem kawałów, opowiadanych w towarzystwie mieszanym z ogródkiem, a w męskim bez.

Listopad nie nastrajał do pracy, po dwumiesięcznym nieróbstwie, spowodowanym poważną chorobą. Początkowo zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z zawodu nauczycielskiego i poszukać innego zajęcia.

10 par nart zjazdowych, przysłanych przez kuratorium w Białymstoku, poprawiło mi samopoczucie. Liczyłem na to, że zimą będę uprawiał narciarstwo na górkach, których sporo znajdowało się wokół Olecka. Rozmyślałem też o tym, aby na zniwelowanym placu stworzyć lodowisko z prawdziwego zdarzenia. Otrzymane narty należało okuć, aby przymocować wiązania i z tym mielsiśmy trochę kłopotu. Znaleźli się jednak sprytni majsterkowicze, którzy w pracowni pana Sabasa-seniora uporali się z tym szybko i tylko czekali na odpowiednie opady śniegu, które pzowolą wyruszyć w teren i zaśpiewać piosenkę: W góry, w góry miły bracie, tam swoboda czeka na cię. A tych gór, a razcej niezbyt wysokich górek było jak wspomniałem sporo wokół Olecka i nadawały się one doskonale dla początkujących narciarzy. Najbliższe górki, na których można było pojeździć na jednej godzinie wf znajdowały się przy drodze prowadzacej na Giżycko, po prawej stronie przed torami kolejowymi do Gołdapi. Dalsze, pokryte lasem sosnowym, znajdowały się w odległości 1,5 km od Olecka i tam wybierałem się z chłopcami podczas zajęć SKS. Tam też istniała mała skocznia terenowa, z której próbowali skakać odważniejsi, uzyskując skoki długości 15 m.

Narciarstwo uprawiałem z chłopcami przeważnie w drugiej połowie lutego i na początku marca, kiedy odpowiednio gruba warstwa śniegu umożliwiała bezpieczne zjazdy.

W klasie dziewiątej miałem takiego ucznia, który jeździł zbyt brawurowo i potrafił w ciągu jednego sezonu złamać aż trzy pary nart. Tym uczniem był Jerzy Łukaszewicz, który sprawował opiekę nad kajakami przechowywanymi w stodole jego ojca nad rzeką Legą. W sezonie 1951/52 złamał on trzy pary nart nie doznając żadnego uszczerbku na zdrowiu. Całe szczęście, że ten odważniak po skończeniu 9 klasy rozpoczął naukę w Technikum Rybackim w Giżycku. Dzięki temu żywot nart przedłużył się, lecz po trzech latach wszystkie zostały zniszczone, a moje własne, przywiezione z Opola, gdzieś zaginęły, gdyż często pożyczałem je amatorom białego szaleństwa.

Dla informacji ciekawskich podam, że Jurek Łukaszewicz po skończeniu nauki w Giżycku krótko pracował w swoim zawodzie i w niedługim czasie wstąpił do milicji, gdzie dosłużył się stopnia podpułkownika. Od szeregu lat jest na emeryturze i mieszka w suwałkach. Kiedy w roku 2002 zadzwoniłem do niego i zapytałem ile par nart połamał ucząc się w 9 klasie liceum, odpowiedział że tylko trzy. Przyrzekł, że jeśli tylko zdrowie mu dopisze to może w 2003 r. przyjedzie samochodem do Olecka i razem wybierzemy się na szczupaki.

Po zakończeniu roku szkolnego 1952 - 53 odeszła z naszej szkoły dyrektorka Dobreńko, która po śmierci Stalina w maju 1953r. popłakała się i aby uczcić dzień jego śmierci, poleciła posadzić dąb obok pomieszczenia z natryskami, lecz żywot jego nie trwał długo. Został wyrzucony na śmietnik podczas dobudowy dwóch pomieszczeń na gabinet biologiczny i muzyczny. Pożegnała też szkołę Alina Biegańska, rezygnując z pracy nauczycielskiej i przeniosła się do Białegostoku i tam rozpoczęła pracę w instytucji turystycznej. I dobrze się stało, bowiem dziewczętom potrzebna była nauczycielka sprawna fizycznie, która potrafi je czegoś nauczyć. Kuratorium tym razem nie popełniło błędu i przydzieliło nauczycielkę Teresę Klekotko z Augustowa. Była ona sławną lekkoatletką na Białostocczyźnie i równocześnie świetną koszykarką i w ciągu 3 lat pobytu w Olecku stworzyła doskonałą drużynę koszykówki. Jej dziewczęta, grające w klubie "Sparta", zdobyły mistrzostwo województwa, a następnie walczyła w Łodzi o wejście do ligi. W tej drużynie występowała nauczycielka Teresa Paciukanis, również Augustowianka, która już w 1963r. wyszła za mąż za nauczyciela fizyki, Stefana Czajkowskiego.

Współpraca z nauczycielką Klekotko układała się bardzo pomyślnie. Kilka razy wybierałem się z nią na ryby i uczyłem wędkowania. Ryb w jeziorze Dobki, położonym 9 km od Olecka, było w bród, a brały na robaka jak najęte. Najgorszą niedogodnością było to, że nie mogłem nauczyć koleżanki zakładania przynęty na haczyk, więc musiałem za każdym złowieniem ryby zakładać nowego robaka. Siedząc na łódce obok mało usprawnionej wędkarki, tę czynność wykonywałem w kilka sekund. Dwie godziny wędkowania dostarczało nam sporo płotek i okoni. Powrót do Olecka trwał 3 kwadranse.

Tak się rozpędziłem, opisując poczynania koleżanki Klekotko, że zapomniałem o swojej działalności w latach 1953 - 55 i teraz muszę wrócić, aby opisać wszystkie wydarzenia tego okresu.

Wiosną 1953r. polonistka ze szkoły nr 1, pani Grądzka, u której od 1948r. mieszkałem, postanowiła skierować prośbę o zniżkę kolejową dla młodzieży szkolnej na wycieczkę do Zakopanego, do ministra Ziem Odzyskanych Wiesława Gomułki. Prosiłem panią Grądzką, aby przy okazji wystarała się o zniżkę dla mojej szkoły nr 2. Prośba jej została załatwiona pozytywnie i młodzież obu naszych szkół wyjechała do Zakopanego, a w drodze powrotnej zwiedziła Kraków, Wieliczkę i Warszawę.

W Zakopanem wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę, a następnie zwiedziliśmy Morskie Oko i oglądnęliśmy Giewont. W drodze powrotnej zwiedziliśmy Zamek na Wawelu, muzeum Czartoryskich, Sukiennice i Kościół Mariacki.

Fot. 10 Młodzież Szkół nr 1 i nr 2 na wycieczce w Zakopanem

Fot. 11 Ta sama młodzież nad Morskim Okiem

 

Z Krakowa wyjechaliśmy do Kopalni soli w Wieliczce. Kiedy powróciliśmy do Krakowa, zaskoczyła nas potężna ulewa, po której, aby nie zamoczyć butów, dziewczynki i chłopcy maszerowali po ulicy na bosaka. Z dworca kolejowego wyruszyliśmy do Warszawy i po obejrzeniu MDM, Tracy WZ, z Dworca Wileńskiego odjechaliśmy pociągiem do Olecka. Wycieczka trwała 5 dni, nikomu nic się nie stało. Jeszcze zdążyliśmy do swoich szkół na zakończenie roku szkolnego.

Poczynając od roku 1954, rozpocząłem organizowanie obozów wędrownych z chłopcami klas licealnych. Warunki do organizowania takich były doskonałe. Kuratorium przeznaczało na każdego uczestnika 25 zł dziennie. W owym czasie tych pieniędzy wystarczało na przejazdy, zakwaterowanie i doskonałe wyżywienie.

Z chłopcami klas od VIII do X wybrałem się w góry do Zakopanego. Było nas 27 osób ze mną i sanitariuszem Popławskim, studentem Akademii Medycznej w Białymstoku, przydzielonym do naszego obozu przez kuratorium.

Mieszkając przez kilka dni w Zakopanem w schronisku szkolnym na Bystrem, robiliśmy codziennie wypady w góry z rutynowym przewodnikiem.

 

Fot. 12 Wodogrzmoty Mickiewicza

Fot. 13 Uczestnicy obozu wędrownego w Gubałówce (siedzą od prawej: Rymsza Bohdan, Tertel Edward, marsz. Nowicki, Dzierżyński, Gajewski, Krasowski; stoją w pierwszym szeregu: Popławski, higienista, student Akademii Medycznej, Żurowski (kierownik obozu), Gościk, Gryszkiewicz, Sikorski (jedyny przedstawiciel kl. XI), Lipczyński, Michalczyk, Aksman, Mikołajewicz i Aleksandrowski; stoją na podwyższeniu: Stachowicz, Miśkiewicz, Głąb, Bulkowski, Buława (największy grandziarz), Chotyński, Sawicz i Szuliński, a przed Sawiczem Chodunaj.

 

Z Zakopanego robiliśmy wypady na Giewont, Świnicę, Kasprowy Wierch, Czarny Staw, Morskie Oko. Po opuszczeniu Zakopanego powędrowaliśmy do Poronina, Bukowiny, Nidzicy, Pienin. Z Pienin samochodem ciężarowym dojechaliśmy do Krakowa, po całodziennym pobycie w Krakowie i zwiedzeniu Wawelu i Kopca Kościuszki. Wchodząc na Wawel wśród fundatorów odbudowy zamku wmurowano tabliczkę naszej drużyny, która też złożyła odpowiednią sumę pieniędzy. Treść tej tabliczki zawierała następujący tekst: "Czarna Trzynastka Wileńska Drużyna Harcerzy im. Zawiszy Czarnego w Wilnie." Zwiedzając Kraków stwierdziłem, że to miasto dorównuje ilością kościołów Wilnu, z tym, że w Wilnie jest kilka cerkwi.

 

Tu nasz nadworny fotograf wyczerpał zapas posiadanych klisz i dlatego też na tym ostatnim zdjęciu zostały uwiecznione po raz ostatni podobizny wszystkich uczestników. Z tego miejsca wyruszyliśmy do Pienin, a z Pienin samochodem do Krakowa.

 

Pisząc o wszystkich wydarzeniach, ani razu nie wspomniałem o odżywianiu tylu głodomorów uczestniczących w obozie. Wszystkie posiłki przygotowywaliśmy sposobem harcerskim, mając do dyspozycji parę kociołków oraz patelnię. Czasami korzystaliśmy z kuchni usłużnych gospodarzy. W dużych miastach, takich jak Kraków, korzystaliśmy z barów mlecznych. W każdym razie moi chłopcy nigdy nie byli głodni.

Z Krakowa przybyliśmy pociągiem do Warszawy, której zwiedzanie dopełniliśmy w Akademii Wychowania Fizycznego na Bilanach. Obóz trwał 2 tygodnie. Wszyscy powrócili do swoich domów zdrowi i pełni wrażeń doznanych podczas dość uciążliwej wędrówki po Tatrach. Mogę się poszczycić zdobyciem GOT (Górskiej Odznaki Turystycznej).

 

Rok 1955 - 1956

W tym roku szkolnym nasze dziewczęta szkolone przez koleżankę Teresę Klekotko oraz chłopcy trenowani przeze mnie odnieśli największe sukcesy, startując w ramach SKS, co zostało odnotowane w kronice SKS, jak również na łamach Gazety Białostockiej. Dlatego też o tych sukcesach należy napisać trochę więcej, przytaczając wyjątki z kroniki SKS.

Dnia 20 lutego 1955r. wyjechałem z czteroosobową grupą SKS na Ogólnopolską Spartakiadę Zimową SKS do Karpacza. Brali w niej udział uczniowie: Rydzewski Wacław z kl. X i Sikorski Wacław w zjeździe na saneczkach, Tadeusz Szuliński w jeździe szybkiej na lodzie na dystansie 300 i 500 m oraz Tertel Edward, zawodnik zapasowy do jazdy figurowej.

Konkurencje narciarskie zostały obsadzone przez uczniów i uczennice liceum z Sejn, a konkurencje łyżwiarskie przez dziewczęta i chłopców z Augustowa. Saneczkarki reprezentowały uczennice Liceum Pedagogicznego z Ełku.

Pieśń dziadowska o spartakiadzie

Słowa własne, rymy kalwaryjskie, melodia: Szedli dwa dziady po wybitej szosie - wileńska.

Komentarz: W pierwszym dniu zaraz po oficjalnym otwarciu spartakiady odbyły się zjazdy, po których województwo białostockie znalazło się na ostatnim miejscu, mając 0 punktów. A dlaczego?

Potem się zaczeli zjazdy slalomowe

Na których warszawiak stuknoł w drzewo głowo

A nasi zjazdowcy dzielnie się spisali

Bo nawet na starcie się nie pokazali

Pani opiekunka z nimi zabłondziła

Choć może 100 razy już w Karpaczu była

Trzecia miejsca w Polsce zajeła Lasota

A myślicie może, że wielka ochota

Miała ona jeździć razem z mistrzyniami

Które się rodziły tutaj wraz z nartami

Pawłowski jon dobrze w Sejnach wytrenował

I jeszcze do tego tutaj przygotował

W drugim dniu odbyły się biegi na nartach, w których wielki sukces odniosła Lasota z liceum w Sejnach, a jaki - to wynika z dalszych strof pieśni.

Trzeciego dnia nastąpiły zjazdy saneczkarek i saneczkarzy w jedynkach. Spisali się oni wspaniale lecz dziewczęta niezbyt dobrze. Ale nie uprzedzajmy faktów, które wynikną z pieśni.

Grondzka z Ełku żeby się nie przewróciła

To na pewno Niemke z NRD pobiła

Lecz z babami zawsze tyle jest kłopotu

Gdy im w oko wpadnie jakiś śliczny chłopak

To samo i z Grondzko na torze zdarzyło

Kiedy bioronc banda chłopca zobaczyła

Zamiast patrzeć na tor na niego zerkneła

I z bandy zjeżdżajonc koziołka fikneła

Z ziemi się zerwawszy do mety dobrneła

I jeszcze 22 miejsce nam zajeła

Za to sanki nasze zupełnie strzaskała

I od chłopców bura porzondna dostała

Lecz i na złamanych Rydzewski pokazał

Jak jeździć należy nawet saneczkarzom

które tu mieszkajo i ciongle trenujo

I nawet minuty czasu nie zmarnujo

Zajoł druga miejsca jak taka lichota

Dziewczyna spod Sejnów nazwiskiem Lasota

Z Sikorskim Wacusiem katastrofa stała

Bo zamiast rekordu zbił tylna część ciała.

Należy nadmienić, że drugi Wacek Sikorski miał rzeczywiście szansę na pobicie wszystkich w indywidualnym zjeździe na sankach, lecz prześladował go, jak to się mówi, pech. W ostatnim ślizgu, jadąc na połamanych i powiązanych sznurkiem sankach, miał wspaniały czas, lecz tuż przed metą, nie mogąc utrzymać równowagi po pokonaniu ostatniego najbardziej niebezpiecznego zakrętu przewrócił się i zanim wsiadł ponownie na sanki, upłynęły cenne sekundy, które cofnęły go na trzynaste pechowe miejsce.

Jednocześnie, tj. w tym samym dniu co i saneczkarze startowali biegacze na nartach i łyżwach oraz zawodniczki jazdy figurowej, poczytajmy więc, co o nich napisał domorosły wierszokleta.

Oleksika sendzie chcieli skrzywdzić bardzo

Bo chłopak z powiatu, którym oni gardzo

Wienc gdy zobaczyli jak on sunie pienknie

Tak im z żalu serca ledwie że nie penknie

Jeden do drugiego po cichu powiada

Czy ta miejsca miejsca jemu odpowiada

Lepiej dać takiemu, co w górach się chował

Bendzie tak na pewno bardziej honorowo

Jak postanowili tak i zrobili

I naszego chłopca spod Sejn wykreślili

Jak się o tym Tata Pawłowski zmiarkował

Tak wprost do głównego sendziego skierował

I tam wyrugawszy wszystkich dokumentnie

Sprawił że sendziowie mieli miny smentne

Racja mu przyznali i chłopca wstawili

Na trzecia miejsce a swego skreślili

W pierwszym dniu łyżwiarze nieźle się spisali

Ale w drugim w skóra porzondnie dostali

Dwóch się przwróciło a jeden Szuliński

Nie móg sam dać rady mistrzom olimpijskim

Figurówki także dzielnie się spisały

Bo im sendzie same zera pokazały

Jedna to z nich 0 druga dwa dostała

A po cóż to panna tutaj przyjechała

Przecie takie zera mamy w Białymstoku

I można je spotkać na kaździutkim kroku.

Na tych słowach skończyła się długa pieśń dziadowska, która nie objęła całości wydarzeń, ponieważ piszącemu dla rozweselenia gawiedzi zabrakło w końcowym etapie chęci, na wiadomość ogłoszoną podczas oficjalnego zamknięcia, że województwo białostockie uplasowało się na 16 miejscu. Późniejszy komunikat, ogłoszony drukiem przesunął nas na miejsce 14, lecz i to miejsce wydawało się nam krzywdzące. mając kilka godzin do odjazdu pociągu poszedłem z opiekunem ekipy narciarskiej z Sejn panem Pawłowskim do kierownictwa zawodów i po znalezieniu w protokołach błędnych zapisów, udowodniliśmy sędziom, że nasze województwo zdobyło nie 14, a 12 miejsce w Polsce. Z tego na przyszłość należałoby wyciągnąć daleko idące wnioski i spowodować, aby na tak poważne imprezy Ministerstwo Oświaty i Wychowania wybierało obsadę sędziowską mniej omylną, bo w przeciwnym razie zamiast młodzież wychowywać w duchu szlachetnej rywalizacji sportowej, przyczynimy się do lekceważenia sędziów przez naszych młodych zawodników i załamiemy ducha twórczości poetyckiej niejednego domorosłego poety, który pokusi się o spisanie historii spartakiady.

 

Fot.20 Zawodnicy z Olecka wraz z kierownikiem ekipy białostockiej po odbytych konkurencjach ogląda z zainteresowaniem popisy jazdy figurowej na lodzie i jednocześnie korzysta ze słońca. Siedzą od lewej: Juszczuk, Żurowski, Rydzewski, Szuliński, Sikorski i Tertel.

 

Bilans Spartakiady Zimowej w Karpaczu

Województwo białostockie, w ogólnej punktacji, zajęło 12 miejsce, najlepsze z dotychczas uzyskanych po wojnie. Do tego przyczynili się walnie i nasi chłopcy z SKS, a przede wszystkim saneczkarze: Rydzewski Wacław (II miejsce) w jedynkach i Sikorski Wacław ( XIII miejsce). Ci sami zawodnicy uzyskali w zjeździe parami IV miejsce. Niestety, wyżej wymienieni nie popisali się w drodze powrotnej, gdyż przez swoje gapiostwo zostawili w pociągu Białystok - Ełk - Olsztyn wszystkie dyplomy otrzymane w dniu zakończenia Spartakiady i obecnie nie mają dokumentów stwierdzających zajie tak zaszczytnych miejsc.

Należy nadmienić, że Szuliński Tadeusz z klasy VIII zajął w dwuboju łyżwiarskim (300 i 500m) XV miejsce. W sumie nasi zawodnicy zdobyli poważną ilość punktów, a tym samym wysunęli województwo na wyżej wspomniane miejsce, tylko dzięki swej odwadze i wypożyczeniu sanek wyczynowych.

A skąd wzięły się sanki wyczynowe? Przecież wyjeżdżając z Białegostoku zostaliśmy zaopatrzeni przez naczelnika Wróbla z kuratorium w sanki zwykłe do zjeżdżania z górki. Kiedy z tymi sankami zjawiliśmy się na trening przy torze saneczkarskim w Karpaczu i stwierdziłem, że wszystkie ekipy wojewódzkie przyszły na trening z sankami wyczynowymi, zacząłem się zastanawiać, skąd takie sanki wypożyczyć. Miałem szczęście, bo spotkałem przy torze kontuzjowanego wicemistrza Polski w zjeździe na sankach, który przyglądał się zjazdom. Ten zaproponował mi wypożyczenie za niewielką opłatą swoich sanek i udzielenia naszym zawodniczkom i zawodnikom potrzebnych wskazówek przy zjazdach. Bez namysłu zgodziłem się na jego propozycję i zapłaciłem żądaną sumę pieniędzy. Po zjazdach musiałem jeszcze uiścić pewną sumę za reperację sanek. Rachunek wystawiony przez wicemistrza dla kuratorium nie przekroczył sumy 500zł, więc został pokryty przez wizytatora.

Drugiego dnia podczas zjazdów parami skorzystaliśmy z sanek wypożyczonych bezpłatnie przez kierownictwo zawodów.

 

Zobowiązanie 1 - majowe

Na walnym zebraniu SKS w dn. 12. 03. 1955r. członkowie podjęli zobowiązanie następującej treści: "Zobowiązujemy się w ramach czynu 1 majowego przepracować do 1. 05. 1955r. 250 roboczogodzin przy uzupełnieniu niwelacji boiska szkolnego pod lodowisko. Powyższe zobowiązanie w przeliczeniu na pieniądze da oszczędność 750zł.

Wilczyński Janusz, przewodniczący SKS.

 

Dwa sukcesy w jednym dniu

Dzień 17 kwietnia przejdzie do historii jako ten, w którym SKS odniosło dwa poważne zwycięstwa. Jedno należy zawdzięczać naszym dziewczętom, które biorąc udział w mistrzostwach koszykówki juniorek, pokonały zdecydowanie drużynę SKS "Iskra" z Ełku i tym samym zakwalifikowały się do rozgrywek finałowych. Drugie zwycięstwo odniosła mieszana drużyna dziewcząt i chłopców w sztafecie ulicznej, zorganizowanej przez SKS w Olecku, zdobywając I miejsce przed sztafetą Prez. Powiatowej rady Narodowej i LZS Technikum Hodowlanego.

W sztafecie brali udział: Sikorska Walentyna, Pietraszewski Zdzisław, Wierzbiński Wiesław (na rowerze), Nikolai Maria, Rydzewski Wacław i Sikorski Wacław (na kajaku po jeziorze) oraz Wilczyński Janusz. Należy zaznaczyć, że sztafeta wygrała ze 150 metrową przewagą, chociaż w drużynie Prez. Pow. rady Narodowej startowały takie sławy jak Mosiejko Leon, Niderauc Wacław i Michalczyk Ryszard.

Mecz koszykówki pomiędzy drużyną dziewcząt naszego SKS z Gwardią z Białegostoku zakończył się zwycięstwem białostocczanek. Nasze dziewczęta nie wytrzymały nerwowo i musiały się zadowolić wicemistrzostwem województwa.

Najbardziej jednak przegranym został jeden z sędziów, kiedy odwoził protokół z zawodów dla Gwardii spożywającej kolację w restauracji. Skradziono mu rower pozostawiony na parę minut pod ścianą budynku. Muszę się przyznać, że ten złodziej, który przywłaszczył mój rower, był bardzo sprytny, bo nawet milicja go nie odnalazła. Zacząłem zbierać pieniądze na nowy, bowiem bez roweru w tym czasie trudno było dojechać do wszystkich szkół powiatu oleckiego i gołdapskiego. To była pierwsza kradzież mojego mienia ale okaże się później, że będzie ich o wiele więcej.

 

Wojewódzkie mistrzostwa piłki ręcznej juniorów.

Pod tak szumnym tytułem, a taka skromna notatka ukazała się w Gazecie Białostockiej, wcale nie obrazująca przebiegu mistrzostw piłki ręcznej juniorów, które odbyły się 24. IV. br. w Augustowie. Uzupełniając ją należałoby dodać, że do zawodów stawiły się tylko 3 drużyny: SKS Grajewo, SKS Suchowola i SKS Olecko. SKS z Bielska Białej z niewiadomych przyczyn nie przyjechał.

Pierwszy mecz wylosowaliśmy z Grajewem. Już po wstępnych zagraniach wiadomym było, że wygramy go w wysokim stosunku. Końcowy wynik brzmiał 13:3 na naszą korzyść. Drugi mecz odbył się pomiędzy naszymi przeciwnikami, tzn. Suchowolą i Grajewem. Suchowola okazała się zespołem lepszym i rozstrzygnęła spotkanie na swoją korzyść 7:5.

W meczu z Suchowolą zawodnicy nasi zbytnio się nie wysilali, gdyż pewni byli zwycięstwa i nawet chwilami lekceważyli przeciwnika. W rezultacie wygrali w stosunku 7:3 i tym samym zostali mistrzami województwa na rok 1955 w piłce ręcznej 11 - osobowej.

W parę tygodni później zawodnicy SKS Liceum Ogólnokształcącego w Olecku wywalczyli wicemistrzostwo Polski w Warszawie.

 

Fot. 21 Mistrzowska drużyna piłki ręcznej. Stoją od lewej do prawej: Rydzewski Wacław, Pietraszewski Zdzisław, Urbanowicz Zdzisław, Wierzbiński Wiesław, Naumowicz Edward, Kasjanowicz Władysław, Szuliński Tadeusz, Wilczyński Janusz i Tomaszewski R.

 

Biegi Narodowe

Trzech członków SKS brało udział w dn. 1 maja 1955r. w II etapie Biegów narodowych, zajmując następujące miejsca: Nikolai Maria - I miejsce w grupie juniorek, Pietraszewski Zdzisław - I miejsce w grupie juniorów i Wierzbiński Wiesław - II miejsce w grupie juniorów.

Tego samego dnia rozegrano mecz towarzyski piłki ręcznej pomiędzy reprezentacją "Sparty" Olecko i naszym SKS. Wygrała Sparta 10:8 (2:5). Do przerwy przewagę miało SKS, lecz po przerwie chłopcy moi załamali się i mecz przegrali.

 

Fot. 22 Drużyna SKS stoi, a "Sparta" siedzi lub klęczy

 

 

7.V. 1955r. w trójboju startowało 56 osób. I miejsce w grupie dziewcząt młodszych zdobyła Nikolai Maria, a starszych Sikorska Klementyna, w grupie chłopców Naumowicz i Rydzewski.

8.V. 1955r. nasza reprezentantka Nikolai Maria zdobyła w III etapie Biegów Narodowych w Białymstoku I miejsce na dystansie 400m. W ZM - powskich rajdach Kolarskich startowało 5 drużyn z naszej szkoły. Drużyny chłopców starszych zajęły I i III miejsce, a drużyny harcerskie I, II i III miejsce.

Dnia 15. V. 1955r. odbyły się Powiatowe Igrzyska harcerskie, w których reprezentacja szkoły nr 2 odniosła w ogólnej punktacji zdecydowane zwycięstwo (dziewczęta II miejsce, a chłopcy I).

Na wyjazd do Białegostoku zakwalifikowano: drużynę 7 - osobową piłki ręcznej chłopców i dziewcząt, sztafetę 4x50m chłopców, banaszek Irminę do czwórboju l.a. i Moraczewskiego do toru przeszkód.

16.V. 1955r. w zawodach kolarskich zorganizowanych przez ZMP startowało 4 naszych zawodników.

Dystans 10km wygrali:

I miejsce - Krasiński Tadeusz

II miejsce - Krasowski Kazimierz

III miejsce - Rymsza Bohdan

Na dystansie 25 km Wierzbiński Wiesław, zdecydowany faworyt zajął dopiero V miejsce, gdyż na samym początku wyścigu miał kraksę i cały czas jechał na rowerze z ósemkowym kołem.

15.V. 1955r. wyjechałem na wycieczkę z młodzieżą klas VII i licealnych do Zakopanego. Do pomocy miałem koleżankę, Klekotko Teresę, nauczycielkę Trochim, panią Rymszową z komitetu Rodzicielskiego i jeszcze jedną nauczycielkę, której nazwisko ulotniło się z mojej pamięci. Zwiedziliśmy Morskie Oko, Zakopane, wjechaliśmy kolejką na Gubałówkę i Kasprowy Wierch. W drodze powrotnej zwiedziliśmy kopalnię soli w Wielczce, Kraków (Wawel, Kościół Mariacki, Sukiennice oraz Kopiec Kościuszki i muzeum Czartoryskich).

W Warszawie zatrzymaliśmy się na kilka godzin i po zwiedzeniu MDM Mariensztatu i rasy WZ wyruszyliśmy pociągiem do Olecka. Podczas całej wycieczki odżywialiśmy się w barach mlecznych.

Ostatnia impreza

10 lipca 1955r. 11 śmiałków na czele ze mną wybrało się w daleką podróż z Olecka do Giżycka drogą wodną. O ich wyczynach i przygodach na 300 kilometrowej trasie o bohaterach i sławnych rybakach można wyczytać w kronice spływu kajakowego SKS, którą pięknie ozdobił kronikarz Aleksander Nikolai. należy tu wspomnieć, że wszyscy uczestnicy spisali się na medal i wynieśli ze spływu kajakowego pełnię zadowolenia.

 

KRONIKA

 

Znachor Karaś - cudotwórca

Już od roku 1946r. kiedy przywiozłem małżonkę do Opola, stwierdziłem, iż cierpi na różnego rodzaju niedomagania i pewnego dnia po usunięciu zęba dostała krwotoku, więc musiałem zawieźć ją do szpitala. Po zahamowaniu krwotoku przywiozłem żonę do domu.

Skierowałem do teścia prośbę o pieniądze na leczenie żony, która jako najstarsza z całego rodzeństwa musiała ciężko pracować na gospodarstwie. Ojciec, jako dawny kawalerzysta armii carskiej, utrzymywał w domu rygor wojskowy i wymagał od wszystkich bezwzględnego posłuszeństwa. Pola rozrzucone na przestrzeni kilku kilometrów w 74 kawałkach, pochłaniały dużo czasu na ich uprawianie. Żona obarczona ciężką pracą we wsi rodzinnej, przyjeżdżając do Opola, była gospodynią domu i do jej obowiązków należało pielęgnowanie przydomowego ogródka. Zmiana klimatu i ciężkiej pracy na mniej uciążliwą niekorzystnie wpłynęła na jej samopoczucie. Teść przysłał 5000zł. Trzymałem je w rezerwie na wypadek poważniejszej choroby.

Jesienią odwiedził nas teść z żoną, aby osobiście przekonać się jak żyjemy na Ziemiach Odzyskanych. Przy okazji wziął gałązkę z jabłoni rosnącej w sadzie i zaszczepił ją w swoim sadzie, nazywając jabłka z tego drzewa opolskimi. Po przesiedleniu się do Olecka w 1947r. i wizycie u ginekologa, lekarz stwierdził u mojej żony niedorozwój organów płciowych i zalecił jej leczenie sanatoryjne.

Poczynając od 1948r. żona odbyła aż 6 kuracji sanatoryjnych (Połczyn Zdrój, 2 razy Jachranka, Ciechocinek i inne, których nie zapamiętałem), a rezultat tych kuracji był mierny, a można powiedzieć, że prawie żaden. Całe szczęście, że w tamtych czasach za kuracje, dojazd i powrót z sanatorium nie płaciło się ani grosza. Zdawało się, że sprawdzi się przepowiednia ginekologa, Litwina, który grywał z nami w koszykówkę. Powiedział on Leonowi Mosiejce: "Prędzej mi wyrosną włosy na dłoni niż żona Żurowskiego urodzi dziecko". Żona jednak nie zrezygnowała z możliwości leczenia. Za namową koleżanek postanowiła udać się do sławnego zielarza Karasia, uzdrowiciela z Raczek, mieszkającego 22 km od Olecka. Sława jego rozniosła się i na województwa sąsiednie, graniczące z białostockim. Nasze władze i prawie wszyscy lekarze uznawali go za znachora.

Żona udała się do niego pociągiem we wrześniu 1954r. Jego badanie choroby polegało na obejrzeniu pacjenta i krótkiej rozmowie. Oglądnąwszy żonę zamieniwszy kilka zdań, jak było w jego rodzaju, zalecił picie ziół, zebranych przez siebie, pobierając niewielką opłatę.

Upłynęło kilka miesięcy. Żona poczuła się znacznie lepiej i wybrała się do Karasia po nowy zapas ziół. Zielarz wziął ją za rękę i oświadczył: "Jesteście zajęta i będziecie mieli syna".

22 lipca powróciłem ze spływu kajakowego i zaraz otrzymałem telegram od siostry żony z powiadomieniem, że mam syna. Natychmiast wyruszyłem pociągiem do Chybowa.

Syn urodził się w domu rodziców żony parę tygodni za wcześnie. Od początku nie chciał przyjmować pokarmu. Po paru dniach ochrzczono go, dając na pierwsze imię Adam (podobno zapewniające długi żywot), a drugie Ignacy (imię mego ojca). Nie pomógł ani chrzest, ani szczęśliwe imię. Po kilku dniach dostał zapalenia płuc (tak stwierdził miejscowy lekarz) i wyzionął ducha.

Stolarz, mieszkający po sąsiedzku, sporządził małą trumienkę. Teściowa obłożyła zwłoki kwiatami, wziąłem trumnę pod pachę i zaniosłem do kościoła w Sarnakach, położonego 300m od Chybowa. Kiedy zamierzałem wejść z trumną do kościoła, nie wpuszczono mnie tam i polecono czekać aż do zakończenia mszy. Po nabożeństwie ksiądz odmówił krótką modlitwę i poświęcił trumnę. Znowu wziąłem trumnę pod pachę i zaniosłem na cmentarz przylegający do wsi Chybowa. Na grobie dziadka Jastrzębskiego wykopałem odpowiedni dół i pogrzebałem pierworodnego. Nie rozpaczałem długo, bowiem było to dziecko niewydarzone, mając nadzieję, że po pierwszym przyjdą następne i tak się stało, ale o tym napiszę później. Sierpień, jak zwykle upłynął na pracach polowych i penetrowaniu lasów z borówkami, grzybami i orzechami.

Kilka dni przed 1 września, wyjechaliśmy do Olecka. Stąd żona wybrała się ponownie do Karasia. Gdy powiadomiła go, że urodziła syna, który zmarł, to ją zapewnił, że syn żyłby, gdyby przyjechała z nim do Raczek. Otrzymała od zielarza nową porcję ziół i rozpoczęła znowu ich zażywanie.

 

Rok szkolny 1955/56.

Praca SKS w nowym roku szkolnym rozpoczęła się w pierwszych dniach września zwołaniem zebrania wszystkich członków, na którym wybrano nowy zarząd. Przewodniczącym został Marek Majewski z klasy XI. Ustalono składkę członkowską na 2 zł miesięcznie. Pierwszy raz od chwili istnienia SKS wybrano nazwę naszego koła. Będzie nią Huragan. Tak jak huragan niszczy wszystko wokół siebie, tak i nasze koło dołoży wszelkich starań, aby rozgromić swego przeciwnika. Jesteśmy dobrej myśli i mamy nadzieję, że uda nam się to w stu procentach, przy dobrych chęciach wszystkich członków oraz naszych ofiarnych opiekunów - pani profesor Klekotko i profesora Żukowskiego.

M. Majewski

 

Niebywały sukces Nikolai

W dniu 18 września odbyły się po raz pierwszy w Łodzi lekkoatletyczne mistrzostwa Polski młodzików. Na mistrzostwa te pojechali mistrzowie i wicemistrzowie województw. Z naszego województwa wyjechało 20 osób, wśród których znalazła się Nikolai Maria, która miała startować w biegu na 400m i skoku wzwyż posiadając w tych konkurencjach mistrzostwo województwa młodzików.

Mistrzostwa rozpoczęły się od razu zaciętą walką o tytuł mistrza Polski młodzików, w których z naszego województwa spisała się najlepiej Werpachowska w biegu na 100m, zajmując I miejsce.

Sztafeta dziewcząt w składzie: Żydowicz (córka mego kolegi z ławy szkolnej), Nikolai, Lelusz i Werpachowska, zajęła I miejsce, bijąc dotychczasowy rekord województwa z czasem 53,8 sek.

Nasza zawodniczka Maria Nikolai po raz pierwszy w historii SKS naszej szkoły, zdobyła złoty medal na tych mistrzostwach i została mistrzynią Polski młodzików.

H. Ogonowska

 

Przed feriami świątecznymi zdołałem uruchomić, z pomocą Edwarda Tertela z IX klasy, syna woźnej mieszkającej w szkole, pierwsze lodowisko na zniwelowanym placu od ulicy Słowiańskiej, a sam wyjechałem z żoną na ferie świąteczne do Chybowa.

na naszym lodowisku miał się odbywać ogólnopolski kurs łyżwiarski, zorganizowany przez Ośrodek metodyczny Kuratorium w Białymstoku, którego kierownikiem był pan Adamowicz.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po powrocie do Olecka w dniu 4 stycznia 1946r. stwierdziłem, że tafla lodowa, na której odbywał się kurs łyżwiarski, nie była odnawiana. Okazało się, że większość zajęć przeprowadzono na jeziorze, a od czasu do czasu korzystano z nie odnawianego lodowiska.

W przeddzień zakończenia zajęć na kursie odnowiłem taflę, więc kursanci mogli ostatni raz pojeździć na dobrym lodzie, a instruktorzy sprawdzić umiejętności nauczycieli biorących udział w kursie.

Zbliżały się Centralne Zimowe Igrzyska Harcerskie w Wiśle. Należało przygotować chłopców do sztafety hokejowej do igrzysk w tym roku. Sztafeta składała się tylko, i tylko z jednej konkurencji - slalomu. Szkoła nie posiadała w tym czasie ani jednej pary łyżew z butami. na moje szczęście, Emil Hołownia, mój niedawny uczeń liceum, a obecnie wychowawca Domu Dziecka w Olecku, pożyczył mi 6 par łyżew z butami, bo miał ich na stanie kilkanaście. Rozpocząłem więc intensywne treningi, przygotowując Jasię Sieczkowską do jazdy figurowej i Andrzeja Laskowskiego do jazdy szybkiej na dystansie 300 i 500m.

 

Harcerze białostoccy zajęli VII miejsce

W dniach od 21 do 26 lutego 1956r. rozgrywane były w Wiśle VI Centralne Harcerskie Igrzyska Zimowe. W Igrzyskach brała udział 37 - osobowa reprezentacja województwa białostockiego. W końcowej klasyfikacji zawodów województwo białostockie zajęło dobre siódme miejsce z ilością 1908 pkt, dając się wyprzedzić reprezentacjom województw: stalingradzkiego (czyli katowickiego), wrocławskiego, gdańskiego, olsztyńskiego i kieleckiego.

W ubiegłych latach zajmowaliśmy zawsze jedno z ostatnich miejsc, a w tym roku harcerze nasi pokazali, że umieją jeździć na nartach, sankach, a szczególnie łyżwach. Chłopcy reprezentujący Białostocczyznę w konkurencjach łyżwiarskich zajęli I miejsce.

Harcerze reprezentujący nasze województwo na III Centralnych Harcerskich Igrzyskach Zimowych w Wiśle mieli szansę zająć V miejsce, jednak upadki niektórych zawodników na trasie biegu na dystansie 300 i 500 obniżyły punktację.

Krystyna Filoniuk

 

Taka notatka ukazała się w Gazecie Białostockiej. Trzeba podkreślić, że harcerze naszej szkoły przyczynili się w dużej mierze do zdobycia VII miejsca. Laskowski Andrzej zajął V miejsce w biegu na 300 i 500m. Sieczkowska Joanna zajęła XVI miejsce w jeździe figurowej, a sztafeta hokejowa II miejsce. W jej składzie jeździli chłopcy: Wojciechowski Jan, Laskowski Andrzej, Mrozowski Jerzy, Kulesza Waldemar i chłopak z Ełku, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci.

Kiedy przybyliśmy do Wisły, panował duży mróz i z tego powodu organizatorzy przesunęli rozpoczęcie zawodów na godziny południowe. Ze swoimi chłopcami jeździłem w pierwszym dniu na trening do Bielska Białej i na lodowisku hokejowym ćwiczyłem z chłopcami slalom, stawiając na lodzie buty zamiast chorągiewek, których nie zdążył wykonać miejscowy stolarz.

Lodowisko do zawodów w Wiśle zdołano przygotować dopiero drugiego dnia na rozlewiskach Wisły. Sztafetę kolejową przegraliśmy tylko z Bydgoszczą, różnicą kilku dziesiątych sekundy. I nic dziwnego, bowiem twórca tej konkurencji pochodził spod Bydgoszczy, więc mógł wyszkolić swoich chłopców lepiej ode mnie. W każdym razie i II miejsce było dla naszych harcerzy ogromnym sukcesem.

 

Sparta Olecko mistrzem województwa w koszykówce kobiet

3 stycznia 1956r. został rozegrany w Olecku A - klasowy mecz w koszykówce żeńskiej pomiędzy Spartą Olecko a Spartą Ełk. Po zaciętej walce spotkanie zakończyło się zwycięstwem drużyny z Olecka 61:41 (22:16). Punkty dla Olecka zdobyły Mlekotko - 30, Nikołaj - 22, Tertel i Paciukanis - po 2.

4 stycznia br. rozegrano w Ełku pomiędzy tymi drużynami spotkanie rewanżowe, które zakończyło się powtórnym zwycięstwem Sparty Olecko 30:23 (17:11). Po zakończeniu rozgrywek tabela A - klasy koszykówki kobiet przedstawia się następująco:

1. Sparta Olecko

43 158:123

2. Gwardia Białystok

42 112:123

3. Sparta Ełk

41 120:144

Trzeba zaznaczyć, że dziewczęta naszego SKS reprezentowały barwy Sparty na czele ze swoją nauczycielką Teresą Klekotko. Wysunęły się one na czoło tabeli i zdobyły tytuł mistrzyń województwa w koszykówce kobiet. We wszystkich spotkaniach rozgromiły swe przeciwniczki, tylko we własnym boisku, powinęła im się noga i przegrały jedyny mecz, w ciągu całych rozgrywek z białostocką Gwardią w stosunku 43:49. Porażka ta jednak nie wpłynęła na ostateczny wynik.

 

Fot. 24 Klekotko, Paciukanis, Bernatowska, Tertel, Nikoali - reprezentantki Sparty Olecko - mistrzynie województwa białostockiego na rok 1956.

Fot. 25 Zawodniczki Sparty Olecko i Zrywu Lublin przed rozpoczęciem meczu, przegranym różnicą jednego punktu (34:35).

 

Dnia 27. 01. 1956r. rozpoczęły się rozgrywki o wejście do ligi koszykówki. Otwarcie rozgrywek odbyło się w sali łódzkiej Sparty. Województwo białostockie było reprezentowane przez koszykarzy Sparty Olecko oraz koszykarki białostockiej Gwardii.

Koszykarki Sparty Olecko, które brały udział w rozgrywkach o wejście do ligi nie zakwalifikowały się do półfinału. Wygrały one pierwsze spotkanie z AZS. Politechnika Warszawa przegrały natomiast z AZS Łódź i Zrywem Lublin.

Z dniem 1 września 1956r. odeszła z naszej szkoły koleżanka Teresa Klekotko. A wielka szkoda, że tak się stało. Dziewczęta zostały pozbawione doskonałej nauczycielki. Takiej nauczycielki wf nie spotkałem na żadnym z kursów, które ukończyłem w ciągu 5 lat szkolenia wakacyjnego. Pani Klekotko przeniosła się do Augustowa i tam wychodząc za mąż za Malinowskiego, kontynuowała pracę nauczycielki wf w jednej ze szkół podstawowych.

W okresie wiosennym i wczesnojesiennym prowadziłem z dziewczętami i chłopcami klas II - VII gry terenowe. Najpopularniejszą z nich to była pogoń za skarbem. A tym skarbem były najczęściej orzechy, jabłka lub słodycze. Klasa podzielona na dwa zastępy otrzymywała wiadomość zaszyfrowaną w liście i po odczytaniu jej wyruszała w pogoń za skarbem, a wiadomość ta miała taką treść: " Do skarbu droga i daleka, lecz na końcu drogi nagroda was czeka. A więc przygotujcie wzrok i nogi do długiej lecz niezbyt uciążliwej drogi. Odszukajcie na ulicy Słowiańskiej strzałkę z literą S, a ona was zaprowadzi do miejsca, gdzie skarb ukryty jest". Zastęp, który pierwszy odczytał zaszyfrowaną wiadomość, wyruszał na trasę jako pierwszy i jego obowiązkiem było pozostawienie wszystkich znaków patrolowych oraz listów w tym miejscu, gdzie zostały znalezione. W następnym liście pisanym bez szyfru była znowu wiadomość następującej treści: "Tu leżałem niezbyt długo, bo mnie nieznani sprawcy zabrali i na górze w sosnowym lasku schowali. Odszukajcie tam sosnę oznaczoną literą S, a pod nią skarb ukryty jest." W następnym liście znowu znajdowało się następne polecenie: "Jeszcze trochę cierpliwości, a słodycz skarbu w waszych ustach zagości. Odszukajcie dwie siostry syjamskie, dwie srebrzyste choinki, które rosną przy małym stadionie obok małej drożynki. Tam z pewnością skarb znajdziecie i zaraz go skonsumujecie. Smacznego!" A dla tych, co skarbu nie znaleźli, pozostawała taka wiadomość: "Sprytnym szczęście sprzyja, a patałachów omija". W następnej pogoni za skarbem były i takie polecenia: "Skarb ukryty koło skoczni pod modrzewiem, lecz pod którym - tego nie wiem. Modrzewi tam niezbyt dużo, więc szukajcie, może wam szczęście posłuży."

A na zakończenie, kiedy dziewczęta skarb odnalazły, odczytywały i takie polecenia: "razem żeście biegły, razem się męczyły, razem wytężały wszystkie swoje siły. A teraz więc razem skarbem podzielcie, razem konsumujcie i razme weselcie."

Po znalezieniu skarbu następowało omówienie i powrót do szkoły. jedna godzina 45 - minutowa nie wystarczała na przeprowadzenie gry, lecz na to mieliśmy zawsze 90 minut, bowiem w tych latach ze względu na korzystanie ze stadionu, do którego dojście pochłaniało 10 minut, więc dyrektor szkoły układał tak plan godzin, aby klasy od V do Vii miały 2 godziny wf połączone lub też ostatnią godzinę lekcyjną, a wtedy nie było obawy, że klasa spóźni się na następną lekcję.

Trasy pogoni za skarbem prowadziły aż trzema drogami, raz torem wąskotorówki, drugi raz ulicą Armii czerwonej do parku obok budynku, w którym mieściło się kino, a trzeci przez ulicę Kwiatową, nad jezioro, aż do skoczni i pierwszego tunelu odwadniającego okoliczne pola. Kończyły się one w parku, na stadionie lub też w rejonie szkoły przy ulicy Słowiańskiej. Na przygotowane trasy musiałem poświęcić około godziny, jadąc na rowerze. Zdarzyło się pewnego dnia i tak, że chłopcy podglądnęli, jak przygotowywałem grę dla dziewcząt i skarb zabrali. Zdołałem jednak wykryć sprawców, więc otrzymali odpowiednią karę i od tego czasu coś podobnego nie zdarzyło się już ani razu.

dziś, kiedy zdarza mi się spotkać ucznia i uczennicę sprzed czterdziestu i więcej lat, to najczęściej wspominają te czasy, w których goniły za skarbem.

10 lipca 1956r. wyruszamy na kolarski obóz wędrowny z Olecka do szczecina. Ówczesny dyrektor szkoły, Aleksander Niesterczuk odprowadza nas aż do Jasiek, ponieważ jedzie na ryby. jest nas tylko ośmiu, jeden nie stawił się na start. W konkursie, do którego przystępujemy, a który organizowany jest pod hasłem "Wędrujemy po rodzinnym kraju" zdobywamy I miejsce w województwie białostockim i otrzymujemy w nagrodę 15 plecaków, tyleż chlebaków i menażek. Zdjęć na tym obozie wykonał nasz nadworny fotograf Bohdan Rymsza bardzo dużo, lecz niestety, wiele z nich zostało zepsutych. Kilka z nich pozostało w moim prywatnym archiwum, więc je zamieszczam, a resztę, mniej lub bardziej udanych, można oglądnąć w kronice obozowej, do której ilustracje wykonała piórkiem lub ołówkiem moja bratanica, Krystyna Żuromska, która ze swoją siostrą Anną była naszym dwudniowym przewodnikiem po Gdańsku.

 

Fot. 26 Maszerujemy z rowerami po ulicach Szczecina

 

Po minięciu Wejherowa, zatrzymaliśmy się na odpoczynek w Dolistwie. Tu stwierdziłem, że w lesie jest jeszcze dużo zielonych borówek, więc postanowiłem w sierpniu przyjechać do bratowej w Świętym Wojciechu i wykonać parę wypadów do Dolistowa na dojrzałe borówki zwane brusznicami. Na początku sierpnia zabrałem ze sobą rower i przyjechałem do Świętego Wojciecha. Drugiego dnia wyjechałem z bratanicą Krysią do stacji Dolistowo, zabierając do pociągu rower. Od stacji zawiozłem Krysię do lasu na rowerze. Ona zbierała czarne jagody, a ja borówki, których było w bród. następnego dnia wyjechałem powtórnie do Dolistowa sam i znowu uzbierałem przeszło 10 litrów borówek. Połowę borówek zostawiłem bratowej, a resztę przywiozłem do Olecka.