Tandetne Mazury

 18.03.2008
 
Od dłuższego czasu przyglądam się północno-wschodniej Polsce z rosnącym rozgoryczeniem. Sposób, w jaki pielęgnujemy tę przestrzeń, jest dwuznaczny. A może po prostu skandaliczny?

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Rąbią drzewa przydrożne na Mazurach. Pracownicy służb drogowych tną stare szpalery sadzone wzdłuż krętych szos jeszcze "za Niemca". Brzozy, jesiony, kasztanowce, lipy. Te same, które latem zmieniały się w zielone wąwozy, dając wytchnienie od słońca, a w zimowe miesiące pochylały się niczym pogrzebowe chorągwie. Element tak niezbędny w północnym krajobrazie jak wieża ciśnień czy dworzec z czerwonej cegły. Rąbią pomiędzy Białą Piską i Ełkiem, wokół Olecka, pod Kętrzynem.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Przyczyny są proste: drogi zbyt wąskie, ruch samochodowy coraz większy. Ciągną poszarpanymi zygzakami asfaltu tiry z tranzytem, turyści, przemytnicy, gastarbeiterzy. Ciągnie naród zajęty budowaniem nowej rzeczywistości. W sobotnie noce wracają autami pijane chłopaki z zabaw. Prędkość podróży wciąż rośnie, łatwo wypaść z zakrętu albo wbić się w wiekowe drzewo. Każdy tydzień przynosi informacje o śmiertelnych ofiarach północnego piękna.

W tunelach drzew, na krańcu każdej prostej, widać jednak problem ogólniejszy niż odległość pni od pobocza: w północno-wschodniej części Polski pragmatyzm wchodzi w ostre zwarcie z pięknem.

To starcie ma szczególny posmak, dokonuje się bowiem w niezwykłej przestrzeni. Nazwijmy ją za Janem Józefem Lipskim i Robertem Trabą z "Borussii" przestrzenią depozytu. Mikrokosmosem otrzymanym w niespodziewanym spadku. Zarówno Lipski, jak i Traba mieli na myśli całość terenów, które po wojnie przeszły z rąk niemieckich w polskie, ja ograniczę się do przestrzeni Mazur. Od dłuższego czasu przyglądam się jej z rosnącym rozgoryczeniem. Sposób, w jaki pielęgnujemy ów depozyt, jest dwuznaczny.

Dwuznaczny czy skandaliczny? Zostawmy znak zapytania - to, co dzieje się obecnie na Mazurach, jest zbyt skomplikowane, by dokonać prostego gestu negacji.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Tak, jest we mnie rozgoryczenie. Pragmatyka i piękno nie muszą się wykluczać. Chęć wygodnego życia może dopełniać potrzebę pielęgnowania historii. Tymczasem, i tego właśnie nie mogę zrozumieć, na Mazurach owa oczywistość nadal wygląda na wielką tajemnicę. Dlatego na stykach nowej Polski i pejzażu porzuconego przez uciekających zimowymi drogami na zachód Mazurów słychać zgrzyty.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Zgrzytem są plastikowe okna wstawiane w przedwojenne budynki z czerwonej cegły. Pasują jak adidasy do smokingu. Zgrzyta, kiedy klinkier, nieodłączny element architektury mazurskiej, znika pod plastikowymi panelami, styropianem albo różowym tynkiem.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Wspaniale, że moje rodzinne miasto odwróciło się po pięćdziesięciu latach twarzą do jeziora i znowu tłoczno jest na bulwarach. Prawie jak na przedwojennych pocztówkach. Tradycja odżyła, można wypożyczyć żaglówkę albo wypić piwo w cieniu parasola. Jeszcze pięć lat temu było to nie do pomyślenia.

Dlaczego jednak nowa twarz ma tak tandetny charakter, dlaczego szczytem mazurskiej myśli estetycznej są szprosy w plastikowych oknach, gięte balustrady i łamany dach, identyczne jak w innych częściach kraju? Dlaczego w nowej architekturze nie widać żadnych nawiązań do lokalnej architektury przedwojennej?

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Piętnaście lat po upadku komunizmu na Mazurach dzieje się proces paradoksalny: z jednej strony nie boimy się tożsamości i pamięci przez dziesięciolecia traktowanych jak obce. Ile to już pokoleń traktuje depozyt jak swoją własność? Na przedwojenne cmentarze ciągną młodzi mieszkańcy Mazur, nie tylko po to, żeby inwentaryzować nagrobki. Również po to, żeby zachłysnąć się północną melancholią, dotknąć historii miejsca, w którym się urodzili.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Ta historia złożona z żelaznych krzyży, nazwisk Rogalla, Kutschinsky czy napisów wyłażących ciągle jeszcze spod warstw starego tynku, w naturalny sposób z cudzej zmieniła się we własną.

Przymiotnik "pruski" już od dawna nie parzy, więcej, stał się dla kolejnych pokoleń Polaków urodzonych na Mazurach powodem do dumy. Bo "pruski" w potocznym rozumieniu, bardziej niż arogancję i wojskowy dryl, oznacza fantastyczną spuściznę architektoniczną, dziki pejzaż, krainę przewianą chłodnym wiatrem.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Jak to pogodzić z faktem, że znikają mityczne Mazury? Tak się bez wątpienia dzieje. Nie ma ów proces nic wspólnego z moją osobistą tęsknotą za krajem lat dziecinnych i niegdysiejszymi śniegami. Świat ciszy, melancholii, niezrozumiałej nostalgii, pejzaż Siegfrieda Lenza czy Erwina Kruka po prostu odchodzi. Mazurscy harcerze chcieli policzyć kiedyś samowole budowlane w sercu Mazur, czyli powiecie piskim. Zatrzymali się na cyfrze 2500. Mazury, a przynajmniej ich najpiękniejsza część, zmieniły się w zagłębie turystyczne.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie jakość turystyki. Nowe Mazury to szczyt sezonu w Mikołajkach, Mrągowie, Piszu, Giżycku, miejscowościach, które już dawno skreśliłem z mapy wakacyjnych wędrówek, przez kilka letnich miesięcy nie oferują one bowiem nic poza hałasem i brudem. To jazgotliwa rzeczywistość, wymarzona dla amatorów ścigaczy wodnych. W wakacje przypominają landrynkę, a po sezonie nowoczesne pobojowisko, przez które przewaliła się horda ludzi spragnionych szybkiego i intensywnego wypoczynku. Pozostaje krajobraz pełen śmieci, puszek po piwie i tęczowych plam benzyny na wodzie jezior.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Depozyt to nie tylko oczywiste składniki pejzażu mazurskiego wymieniane przez Trabę: cmentarz, kościół neogotycki, dworzec, zamek krzyżacki, pałac lub dwór. Również drogi, wygląd domów jednorodzinnych, falistość pejzażu. Wiedza, że pomyłki architektoniczne wielkości hotelu Gołębiewski w Mikołajkach skutkują fatalnymi pęknięciami w krajobrazie. Poczucie, że nie wszędzie wolno budować. Takiej świadomości nie ma. Dlatego krajobraz mazurski niszczeje szybciej niż w czasie PRL-u, kiedy północny wschód był miejscem trudno dostępnym i zahibernowanym jak w bryle lodu.

Przez dziesiątki lat depozyt niszczał powoli. Rozpadały się w spokoju podmiejskie dwory. Miło buzował w piecach ogień podsycany poniemiecką komodą czy krzesłem. Zniszczone radzieckimi moździerzami miasta projektowano tak, by zerwać jakąkolwiek ciągłość pomiędzy nową architekturą a przedwojennymi pozostałościami. Cudze spokojnie znikało z pejzażu. Naprzeciwko kamienic zamożnych mieszczan wyrosły kanciaste bloki, w zachowanych pierzejach pojawiły się żelbetowe plomby.

Mazury nie były wyjątkiem i nie byłoby potrzeby rozdrapywania starych ran po raz kolejny, gdyby nie to, że pojawiają się nowe. Nie wypracowaliśmy dotychczas refleksji, jak pogodzić ochronę mazurskiej przestrzeni z oczywistą potrzebą wygody. Jeżeli refleksja ta się pojawia, to w wąskich kręgach historyków. Nie promieniuje na zewnątrz.

Kliknij aby obejrzec w pelnym rozmiarze

Oczywiście załamuję ręce nad prawidłowością szerszą, niezwiązaną wyłącznie z Mazurami: cały kraj przestaje być terenem egzotycznym i melancholijnym. Znamienne, jak widzi Polskę gwiazda niemieckiego dziennikarstwa Wolfgang Buscher, który w książce "Berlin - Moskwa: podróż na piechotę" opisuje swoją pieszą peregrynację przez Europę Środkową. Polska jest dla niego jednym wielkim placem budowy, składem materiałów budowlanych, hurtownią glazury, ale na pewno nie ziemią mityczną. Ta po 1989 roku odsunęła się dalej na wschód.

Gdzie zaś szukać resztek mitu mazurskiego? Może zimą albo w środku deszczowej jesieni, może daleko od serca regionu, które bije pospiesznie i bezmyślnie?

Czy z rozgoryczenia może narodzić się całościowy projekt, który ochroniłby więcej niż pojedyncze klejnoty wyłuskane z krajobrazu? Trudno mi to sobie wyobrazić. Nie zmienimy Mazur w skansen, nie otoczymy ich drutem kolczastym. Istnieje społeczne przyzwolenie na ochronę jedynie ułomków depozytu. Warto zresztą przypomnieć, że kilkanaście lat temu przyrodnicy podnosili pomysł powołania Mazurskiego Parku Narodowego. Projekt spotkał się z miażdżącą krytyką.

Nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, czy minione 15 lat to czas rzeczywistej restauracji mazurskiego depozytu, czy raczej kolejny etap w dziejach jego rozpadu.

Co więcej, publiczne nawoływanie do zdecydowanej ochrony mazurskiego dziedzictwa wymaga sporej odwagi. To nie jest sprzyjający czas do stawiania pytań o ciągłość, ochronę itd. Błyskawicznie odzywają się głosy irytacji: że bieda, trzeba się rozwijać, że budujemy z tego, co mamy, a nie z tego, co chcielibyśmy mieć. Że drewno jest droższe niż plastik, a dzieci w mazurskich szkołach marzną. Że gdyby nie kilkumiesięczny nalot turystów każdego roku, Mazury umarłyby z głodu. I tak dalej. Trudno odmówić takiemu rozumowaniu racji. Ale czy estetyka zawsze podąża śladem zamożności?

Jeżeli tak, to nie ma powodu do obaw - za kilkanaście lat mieszkańcy północno-wschodniego zakątka Polski z pewnością będą mieli więcej pieniędzy niż obecnie, zaczną budować z większym szacunkiem dla pejzażu i historii. Zerwiemy paskudny tynk, a w przedwojennych szkołach wymienimy okna z plastikowych na drewniane. A szpalery drzew? Na miejscu wyciętych drzew posadzimy nowe, bogatsi o refleksję, że mazurskimi drogami trzeba po prostu jeździć wolniej.

Trudno w to uwierzyć. Na razie tak zwana konieczność historyczna triumfuje. Jeżeli zwycięży, zostaną nam w spadku kościoły, cmentarzyki, stare dworce - pojedyncze zabytki zatopione w tandecie i bylejakości.


Źródło: Gazeta Wyborcza, 21.05.2006, Autor: Michał Olszewski

 


Foto: www.olecko.info

 

 

 

 

 

 

Ostatnia aktualizacja: 25 marca 2008 w@m