13.04.2007
Niemcy nie mają historycznej racji, ale mają lepszych historyków
Z powikłaną historią mojego miasta stykałem się już od piaskownicy.
Dosłownie.
Niemal codziennie z przepięknego, przedwojennego budynku przedszkola przy
Placu Wolności, parami i pod czujnym okiem pań wychowawczyń, szliśmy
spacerkiem w stronę tajemniczego, drzewiastego wzgórza w samym środku
miasta.
Na jego szczycie znajdował się nasz plac zabaw. Kiedy lepiej pogrzebało
się tam szpadelkiem w ziemi, można było dokopać się do ozdobnej, kościelnej
posadzki. W powtarzaną ze zgrozą opowieść o tym, że był tu kiedyś kościół
wierzyłem tak samo, jak każdy przedszkolak wierzy w wawelskiego smoka albo
krasnoludki. Tyle, że z czasem okazało się że to prawda. Kiedy Karol Wojtyła
został papieżem, komunistyczne władze szczodrze sypnęły strzeżonymi
wcześniej jak oko w głowie pozwoleniami na budowę kościołów. Mój plac zabaw
gruntownie rozkopano, aby stworzyć trwały fundament pod nową, katolicką
świątynię. Oczom zdumionych odkrywców ukazały się obszerne podziemia pełne
kości wielu pokoleń wcześniejszych mieszkańców miasta: szacownych pruskich
mieszczan. Tak więc, dosłownie i w przenośni, swoje dzieciństwo w Olecku
spędziłem na grobach jego niemieckich założycieli.
Nie jestem historykiem, ale urodziłem się i przez kilkanaście lat mieszkałem
w mieście, która po raz pierwszy w swojej historii w granicach Polski
znalazło się na mocy Układu Poczdamskiego z sierpnia 1945 roku, dlatego na
bieżąco irytuję się tym, co dzieje się w kwestii Związku Wypędzonych i
Powiernictwa Pruskiego.
Nie roszczę sobie pretensji do ocen moralnych i ogólnych racji historycznych
w kwestii tak zwanego wypędzenia. Chciałbym tylko opowiedzieć o tym, jak to
wszystko wyglądało w mojej rodzinnej miejscowości. Wiedzę na ten temat
czerpię z kilku niezależnych źródeł niemieckich i polskich, ale przede
wszystkich z wiedzy potocznej mieszkańców Olecka.
Żeby natknąć się na pozostałości "czasów niemieckich" nie musiałem nawet
wychodzić z domu, bo sam mieszkałem w "poniemieckim" budynku. Dziś wiem że
były to pomieszczenia biurowe browaru i rozlewni "Vonberg", którego
częściowo spalone zabudowania widziałem przez okno w kuchni.
Wszystko w Olecku było "nowe" albo "poniemieckie": domy, ulice, przedmioty.
A co się stało z owymi Niemcami? Wyjechali. Jakoś ich specjalnie nie
żałowałem, bo kojarzyli mi się ze zbrodniarzami i głupkami z serialu
"Czterej pancerni i pies", a później też z drużyną futbolową która w 1974
roku zdradziecko ukradła nam tytuł Mistrza Świata.
Dla dorosłych Niemcy byli tematem tabu. Ucinali rozmowy albo pletli coś "że
się nam należało" za Lwów i Wilno (dla mnie równie dobrze mogli dorzucić
Madagaskar - brzmiał równie egzotycznie). Dorośli, którzy dobrze pamiętali
wojnę, podświadomie brali udział w zimnowojennej ściemie. Irracjonalny
strach przed powrotem Niemców jest zresztą w Olecku wyczuwalny do dzisiaj.
Młodzi się z tego śmieją, ale starzy wiedzą swoje: "zobaczycie, przyjdą i
nas wykupią. Wtedy się pośmiejecie!". Poprzednia fala histerii była związana
z wejściem do UE, obecna - oczywiście z działalnością Powiernictwa Pruskiego
i Związku Wypędzonych.
Obowiązująca w szkołach peerelowska propaganda niczego bliżej nie
wyjaśniała, wrzucając Prusy Wschodnie do jednego worka z Ziemiami
Odzyskanymi na zachodzie, "powrotem do macierzy", na "prastare ziemie
piastowskie". W ogóle nazwa Prusy Wschodnie była lekko nielegalna -
oficjalnie mówiono o tzw. Mazurach.
Tematem tabu była również historia wspomnianego kościoła który jakoś
wyparował i innych "zniszczeń wojennych". Ale tylko do sierpnia'80. Potem
Armia Radziecka z braterstwa broni przeszła na pozycje okupanta i historia
"wyzwolenia miasta" stała się tajemnicą poliszynela.
Otóż 23 stycznia 1945 roku do perfekcyjnie wyludnionego i kompletnie nie
bronionego miasta wkroczyła zwycięska Armia Czerwona. Radzieccy żołnierze
odpoczywali tu i czekali na wyrównanie linii frontu. Trzeciego dnia jednak,
jakiś wyjątkowo rozgarnięty lingwistycznie oficer polityczny domyślił się
pochodzenia ówczesnej nazwy miasta (Treuburg, czyli Wierny Gród). W
patriotycznym szale poderwał żołnierzy aby zemścili się mieście, które w
swojej nazwie miało wierność Rzeszy Niemieckiej. Żołnierzom żyjącym zapewne
mitem bohaterskiej obrony Stalingradu symbolicznego znaczenia nazwy miasta
nie trzeba było tłumaczyć. Puścili w dymem rzeczony protestancki kościół w
środku miasta i dwa rzędy kamienic przy rynku.
Oczywiście w powojennej historii miasta fakt ten był skrzętnie ukrywany, ale
już na kompletnego Monthy Pythona zakrawa fakt, że ów akt bezsensownego
wandalizmu czczono co roku w czasach PRL jako "rocznicę wyzwolenia Olecka".
Nie chcę udawać adwokata Armii Czerwonej - w ostatecznym rozrachunku to nie
Niemcom ale mi podpalili miasto - ale na ich marne usprawiedliwienie można
powiedzieć, że nie mogli wówczas wiedzieć, iż po wojnie Prusy Wschodnie
przypadną ich "sojuźnikom" i że widząc zrównane przez Niemców z ziemią
radzieckie miasta i wioski naprawdę mieli za co się mścić. Inna sprawa że
nie dokonali aktu zemsty w afekcie, ale dopiero po trzech dniach i z
całkowitą premedytacją i nie z porywu serca, ale na rozkaz politruka, o
atawistycznej rządzy odwetu nie ma tu co raczej mówić.
Właśnie jakoś na początku lat 80., na fali kompletnego przewrotu w myśleniu
o historii w ogóle, wściekły, że przez tyle lat byłem robiony w konia przez
sowiecką propagandę, na własną rękę zainteresowałem się tajną historią
mojego miasta.
Najpierw byłem lekko przerażony. Czułem się jak Neo który dowiedział się że
żył w "Matriksie". Myśląc o doskonale znanych, ukochanych miejscach z
dzieciństwa, z którymi łączyły mnie tyle cudownych wspomnień, musiałem się
nauczyć traktować je jako stworzone przez moich znienawidzonych wrogów:
filmowych faszystów, hitlerowców, nazistów, Niemców, Prusaków, Krzyżaków,
szwabów, szkopów, esesmanów itd. Najpierw myślałem: poszli won i dobrze im
tak! Ale z czasem, w moim dziecięcym rozumku musiałem jakoś poukładać, że
owi zbrodniarze, oprócz obozów koncentracyjnych stworzyli tak piękne
miejsca. Powoli i bardzo nieśmiało zaczynałem współczuć tysiącom ludzi,
którzy żyli w tym samym mieście co ja, ale 22 października 1944 roku
zamykając za sobą drzwi wagonów, zamknęli 400-letnią historię swojego
regionu, miasta, swoich rodzin. Zostawiali wszystko - domy, majątek,
pamiątki, wspomnienia, groby bliskich, swoją przyszłość, którą na pewno
wiązali z tym miejscem. Raczej wiedzieli, że odjeżdżają na zawsze. Może ich
miejsce na ziemi w ogóle przestanie istnieć? A może za chwilę nie będzie ich
samych? Co czuli? Na pewno czuli że rozstają się z miejscem szczególnym.
Wiem że to brzmi banalnie, bo można powiedzieć że każdy dom rodzinny i
rodzinne strony to miejsca wyjątkowe, ale w Olecku jest jednak naprawdę coś
szczególnego. Z kilku powodów.
Już sam widok miasta harmonijnie wtopionego w krajobraz mazurskich jezior,
rzek, lasów, pagórków i polodowcowych dolin, robi ogromne wrażenie.
Przyjeżdżający tutaj po raz pierwszy są po prostu oczarowani. Potem wrażenie
robi samo miasto. Jego układ, logika i czytelność pochodzi jakby wprost z
komputerowej gry "Sim City".
Wynika to z faktu, że Olecko zostało od razu zaprojektowane jako miasto. Nie
było rozrastającą się osadą czy powiększającą się wsią, która dostała w
końcu prawa miejskie. Wyznaczony w 1560 plan miasta, ze swoim ogromnym
rynkiem, kościołem, młynem i głównymi ulicami istnieje do dzisiaj. Np. ulica
Młynowa w Olecku (dawniej Muhlen-Strasse) jest grubo o ponad 100 lat starsza
od Marszałkowskiej w Warszawie.
Zaczęło się od tchnienia wielkiej historii: około roku 1560 w po-krzyżackim
zameczku myśliwskim położonym na malowniczym wzgórzu przy ujściu rzeki do
jeziora, spotkał się książę pruski Albrecht Hohenzollern z polskim królem
Zygmuntem Augustem. Pretekstem było polowanie, a tak naprawdę - negocjacje
polityczne. Musiało pójść nieźle, skoro na pamiątkę spotkania, obaj władcy
postanowili nadać prawa miejskie dwóm miejscowościom po obu stronach
granicy. Albrecht powołał miasto Margrabowa (Albrecht był margrabią
brandenburskim), a Zygmunt August - Augustów. To oczywiście w dużej mierze
mitologia, bo miast nie zakłada się dla uczczenia spotkań, tylko z przyczyn
ekonomicznych. W tej części Prus Książęcych nie było jeszcze miasta, miasto
zostało upatrzone już wcześniej przez Księcia i jego mierniczych, a bliskość
granicy z Rzeczpospolitą miały mu przynosić zyski z ceł, podatków i handlu.
Spotkanie było co najwyżej pretekstem do nadania nazwy.
Zasadźcą miasta był polski szlachcic z Mazowsza Adam Wojdowski, najpewniej
protestant, bo Albrecht raczej nie chciałby mieć katolickiego miasta w
dopiero co zreformowanych i sekularyzowanych Prusach.
Potem tchnienia wielkiej historii zdarzały się tu raczej rzadko i miały
zdecydowanie niszczycielski charakter. Miasto ostro dostało w kość już
podczas potopu szwedzkiego. Połączone wojska koronne i tatarskie (u
Sienkiewicza pod wodzą Kmicica) paliły, grabiły i brały jasyr w zemście za
zdradę i poparcie Pruskiego elektora dla Karola Gustawa. Potem rozmaite
"przemarsze wojsk" zdarzały się już regularnie przy każdej większej burzy
dziejowej. Na dodatek ponad przepisowa ilość pożarów, zaraz, klęsk
żywiołowych i okresów głodu spowodowały, że jeszcze 200 lat od założenia nie
wszystkie parcele przy rynku wyznaczone przez Wojdowskiego były zamieszkane.
Miasteczko gnuśniało i głupiało na zapomnianych przez boga i ludzi
wschodnich krańcach Rzeszy. Goethe'owie, Beethovenowie i Marksowe się tu
raczej nie zdarzali (Immanuel Kant mieszkał w sumie niedaleko, ale ponoć
nigdy nie opuszczał stołecznego Konigsberg). Rząd dusz należał raczej do
legendarnie konserwatywnej i militarystycznej pruskiej szlachty "Von-cośtam"
i równie ograniczonego światopoglądowo pruskiego drobnego mieszczaństwa.
Miasto nie spełniło pokładanych w nim oczekiwań, mierzonych wielkością
zaplanowanego przez księcia Albrechta rynku o wymiarach ok. 255 x 228 x 215
x 255 metrów. Poważnie! Rynek krakowski, uchodzący za jeden z największych w
Europie ma ok. 200 x 200 m. Rynek starego miasta w Warszawie to "marne" 90 x
72 m. Albrecht musiał więc planować metropolię na miarę Królewca, o ogromnym
znaczeniu handlowym.
Ale sława i potęga miasta miała dopiero nadejść i to nie z gospodarczej, ale
nieoczekiwanie - z politycznej strony, a jej rozmiary miały okazać się nawet
większe od rozmiarów monstrualnego rynku. W plebiscycie z 1920 o
przynależności Prus do Niemiec lub Polski głosy rozłożyły się w proporcji
28625 do 2 (słownie: dwóch)!
Powodów było wiele: zmasowana akcja propagandowa, słabość dopiero co
odrodzonej Polski, perfekcyjnie przeprowadzona akcja importu z Rzeszy 12
tysięcy ludzi (40% uprawnionych) o margrabowskich korzeniach, którym
przysługiwało prawo głosu. Sam akt głosowania miał charakter nie tylko
jawny, ale ostentacyjny, co przestraszyło resztkę niezdecydowanych. Ale
prawdziwy powód był jeden: polska ludność która przez lata napływała tu po
społu z niemieckimi osadnikami kompletnie się zgermanizowała, była w
większości protestancka, zniemczyła pisownię swoich nazwisk, nie znała
polskiego (albo tzw. mazurskiego) i generalnie nie chciała mieć z Polską nic
wspólnego.
W ogarniętej chaosem, zniszczonej wojną i upokorzonej Traktatem Wersalskim
Republice Weimarskiej to musiał być mocny symbol: gdzieś na rubieżach dawnej
Wielkiej Rzeszy żyją jeszcze żarliwi patrioci. Prawdziwy duch germański
przetrwał wśród prostych ludzi i teraz całe Niemcy muszą czerpać z tej
krynicy germańskich cnót. Nie wszystko stracone! Margrabowa stała się
symbolem. Władze miasta rozpięły wszystkie żagle alby łapać nieoczekiwany
wiatr historii i nadrabiać wiekowe zaległości cywilizacyjne. W 1927 roku
odsłonięto pomnik trwałości Rzeszy w Prusach Wschodnich. Pomnik to mało
powiedziane - to w istocie ogromny kompleks złożony z kilkusetmetrowej
lipowej alei z masztami flagowymi, licznych kamiennych schodów którymi
wstępowało się na obszerny plac otoczony pruskim murem i średniowieczną
fortecą naturalnej wielkości na sczycie. Już rok później odbyła się tu
propagandowa hucpa o nazwie Chrzest Pruski. Był to modny wówczas
nacjonalistyczny obrzęd zastępowania nie dość niemiecko-brzmiących nazw
miejscowości (często pochodzenia polskiego lub nawet pogańskiego pruskiego).
I tak Margrabowa została przechrzczona na Treuburg, czyli Wierny Gród. A to
był dopiero początek, bo kiedy Hitler doszedł do władzy dociśnięto pedał
nacjonalistycznego patosu do dechy czyniąc zeń miasto wzorcowe - nazistowską
Nową Hutę. Treuburg odwiedzały całe wycieczki "patriotycznej młodzieży" aby
czerpać z tej krynicy germańskich cnót.
Do Olecka popłynęły ogromne państwowe dotacje i chociaż miasto miało już
wszystkie najważniejsze zdobycze cywilizacyjne, jak elektryczność, gazownię,
oświetlenie ulic, szpital, wodociągi, kanalizację, kino, szkoły i masę
budynków komunalnych, rozbudowaną linię kolejową itd., teraz pojawiły się
pieniądze np. na szpital, drogi, infrastrukturę wypoczynkową i sportową. O
jej poziomie może świadczy fakt, że właśnie w Treuburgu przygotowywała się
niemiecka kadra olimpijska do igrzysk w Berlinie w 1936 roku. Może też
świadczyć o potędze ducha jej mieszkańców, bo wysłanie sportowców do miasta
które było symbolem największego tryumfu i odrodzenia Niemiec po I Wojnie
Światowej musiało mieć wielki aspekt propagandowy i polityczny. Co działo
się wówczas w głowach mieszkańców miasta można się tylko domyślać. Powojenne
źródła niemieckie nie ujawniają tak chętnie liczebności i aktywności
lokalnej komórki NSDAP, jednak w Noc Kryształową z 9 na 10 listopada 1938,
synagoga przy rynku sama się nie podpaliła. W Treuburgu i okolicach żyło od
pokoleń ok. 200 Żydów. Po Nocy Kryształowej większość udała się na wygnanie.
Pożar musiało widzieć całe miasto. Więcej o tym wydarzeniu mógłby mi pewnie
opowiedzieć "partyjny kolega" o numerze legitymacji 01590. Jego numerowaną,
aluminiową odznakę z "gapą" i swastyką z napisem "Die Kreistag NSDAP,
Treuburg, 1939" znalazłem jeszcze będąc dzieckiem. Była najcenniejszym
eksponatem moich zbiorów, bo nie była anonimowa jak np. moneta, ale
przywiązana do konkretnej daty, miejsca i osoby. W sumie można by dzisiaj,
docierając do archiwów, ustalić nawet jego personalia, wygląd, cały
życiorys. Dotrzeć do rodziny, bo "partyjny kolega" pewnie już dziś nie żyje.
Szkoda. Chciałbym go zapytać czy pomyślał kiedyś, że ogień którym (może
nawet osobiście) podpalał świątynię swoim żydowskim sąsiadom, to w istocie
ten sam ogień, którym sześć lat później Rosjanie podpalili jego kościół.
Szczerze wątpię czy pomyślał, bo w Niemcach, pomimo "pracy domowej z
historii", którą podobno pracowicie odrabiali po wojnie, na szczeblu
podstawowym dominuje moralność Kalego: my wam podpalić synagogę - dobrze. Wy
nam podpalić kościół - zbrodnia!
Odznaka "partyjnego kolegi nr 01590" jest w moich rękach od ponad 30 lat i
zawsze przypomina mi że przedwojenne Olecko, obok rumianej, prostodusznej i
tępawej buzi poczciwych mieszczan, którzy założyli Towarzystwo Upiększania
Miasta, żeby wszystko było "shone", ma potworne, złowieszcze oblicze czaszki
z piszczelami.
Byłoby nieprawdopodobne, gdyby obywatele miasta sami uwzniośleni
plebiscytowym sukcesem nie ulegli histerycznej propagandzie, nie poczuli się
szczególnie jako jedyni, prawdziwi stróże świętego, germańskiego, ognia i
jako tacy nie uczynili z siebie awangardy ruchu nazistowskiego.
W Polsce źródeł na ten temat nie ma, a Niemcy nie bardzo się nimi szczycą.
Chciałbym oczywiście wiedzieć ilu członków liczyła "powiatowa organizacja
partyjna", ilu z nich trafiło do Wermachtu a ilu do SS. Ze strzępów
informacji wynika, że w powiecie było 13 terenowych oddziałów NSDAP. Szefem
wszystkich był Walter Tubenthal - starosta olecki w latach 1934-45, czyli że
od momentu dojścia Hitlera do władzy aż do ewakuacji władza "świecka i
duchowa" w powiecie spoczywała w tych samych rękach. (Kreisleiter) Tubenthal
został starostą po doktorze prawa Bruno Waschmannie (1921-33), który
uchodził w mieście za wzór energicznego, kompetentnego i uczciwego
urzędnika. To on wykorzystał koniunkturę po plebiscycie. Jego czasy to długa
lista wielkich inwestycji za pieniądze federalne. Miał jednak jedną wadę:
nie był nazistą. Pomimo wielkiego autorytetu i zasług został wylany w
kiepskim stylu. Jego miejsce zajął 33-letni partyjny aktywista. Skąd my to
znamy
Chociaż tuż przed wysiedleniem miasta Tubenthal wcielił do Volksturmu i
wysłał na śmierć 2200 pozostałych w mieście mężczyzn (przeważnie starców i
chłopców), sam dożył w Hamburgu w wieku 87 lat. On na pewno mógłby
opowiedzieć jak wyglądała Noc Kryształowa w moim rodzinnym mieście.
Oczywiście nie zrobił tego sam. Jestem przekonany że mieszkańcy udzielali mu
całkowitego poparcia i po zajściu klepali po plecach z uznaniem. Po Nocy
Kryształowej i spaleniu Świątyni, Żydzi w większości wyjechali z Wiernego
Grodu jak kiedyś z Jerozolimy. Sześć lat później musieli stamtąd wyjeżdżać
ich oprawcy.
Rzadko zdarza się aż tak wyraźnie słyszeć złośliwy rechot historii:
niedzielę 22 października 1944 roku nie kto inny jak nasz znajomy
Kreisleiter Tubenthal, jako starosta powiatu Oletzko wydał rozporządzenie o
ewakuacji miasta. Treść rozporządzenia była oczywista od dawna i każdy
mieszkaniec się do niej bardzo precyzyjnie przygotował. Niewiadomą była
tylko data, uzależniona od wydarzeń na zbliżającym się nieuchronnie froncie.
W kilku precyzyjnie sformułowanych punktach każdy mieszkaniec Treuburga
został poinformowany i tym co ma robić. Wysiedlono wszystkie kobiety, dzieci
oraz mężczyzn poniżej 17 i powyżej 60 roku życia. Pozostać mieli kierownicy
urzędów i zakładów pracy, pielęgniarki i lekarze oraz żeński personel
biurowy konieczny do funkcjonowania starostwa, urzędu miejskiego, kolei,
poczty i służb partyjnych (!). Czyli że miały pozostać tylko osoby konieczne
do funkcjonowania służb potrzebnych wojsku: kolej, łączność, szpital,
zaopatrzenie, zakłady naprawcze, administracja i partia musiały działać. Z
rozporządzenia wynika jednak jasno, że w mieście mają pozostać wskazane
osoby, a wszystkie inne mają wyjechać. Intencja jest oczywista:
rozporządzenie nie jest "prawem do wyjazdu", ale nakazem wyjazdu. Każdy kto
chciał, mógł wszak wyjechać wcześniej. Nikt tego nie zabraniał.
Zobacz:
http://www.dws.xip.pl
http://www.jugendzeit-ostpreussen.de/pl/nemmersdorf.html
http://www.jugendzeit-ostpreussen.de/pl/biskupiec.html
|
Teraz jednak, gdy zbliżał się front, miast
należało "oczyścić" z niepotrzebnych cywilów, którzy mogliby panikować,
blokując drogi utrudniać ruchy wojsk, dokonywać aktów zdrady i sabotażu,
albo wreszcie plądrować. Wszak w mieście pozostawał bez opieki dorobek
wielu pokoleń tutejszych obywateli. Któż zagwarantuje że nie zdarzą się
akty bezkarnych kradzieży?
Z logiką takiego postępowania spotkałem się 11 września 2001 w Nowym
Jorku. Po zawaleniu się budynków WTC otaczający je obszar na Manhattanie
został natychmiast odcięty przez oddziały marines, które nie tylko nie
wpuszczały tam gapiów, dziennikarzy czy postronnych przechodniów, ale
też mieszkańców którzy pokazywali dokumenty z aktualnym zameldowaniem!
Dopiero po paru godzinach zaczęto ich wpuszczać, ale tylko w
towarzystwie policjanta, aby mogli wejść do mieszkania, wziąć
najpotrzebniejsze rzeczy, psa, kota, kanarka itd., ale nie mogli tam
zostać. Nikt bowiem nie chciał ryzykować że sympatycznie wyglądający
Chasyd nie włamie się bezkarnie do swoich bogatych sąsiadów, nie mówiąc
już o obawie plądrowania bogatych sklepów jubilerskich czy
elektronicznych w których wyleciały szyby i które stały otworem. Mówiąc
jeszcze prościej: ludność miasta Treuburg nie została w dosłownym
rozumieniu tego słowa "wypędzona" przez armię radziecką czy Polaków, ale
wysiedlona prawomocnym rozporządzeniem swoich legalnych władz.
Ewentualne reklamacje prosimy wysyłać do Kreisleitera Tubenthala.
Inna sprawa że mieszkańców miasta pewnie
nie trzeba było dwa razy prosić, nazistowskie media rozpętały bowiem
histeryczną kampanię strasząc, że kiedy oszalała żądzą zemsty armia
Orków z "Władcy pierścieni" wkroczy na teren Rzeszy, nie będzie litości.
Tuż po klęsce pod Stalingradem Joachim Goebbels został uczyniony
odpowiedzialnym za przygotowanie Niemców do "wojny totalnej". Goebbels
chciał tym działaniem wyzwolić ostateczny wysiłek wojenny każdego
obywatela, aby walczył z wrogiem jeśli z nie z miłości do Fuhrera, to
chociaż w obronie własnej i najbliższych, bo o żadnej honorowej
kapitulacji w obliczu armii barbarzyńców ze wschodu nie może być mowy.
Osiągnął coś innego: masową ucieczkę.
Co prawda ledwie trzydzieści lat wcześniej roku miasto zostało zajęte
przez armię rosyjską i to dwa razy, ale to przecież byli zupełnie inni
"ruscy"! Niemcy czuli, że coś jest na rzeczy. Wystarczyło tylko trochę
pomyśleć: skoro propaganda przez lata donosiła o wielkich postępach w
cywilizacyjnej misji traktowania Żydów jak szkodników, a Polaków, Rosjan
i w ogóle "nie-Niemców" jak zwierząt roboczych lub rzeźnych, należy się
liczyć z zemstą owych szkodników i zwierząt, kiedy sytuacja się
nieoczekiwanie odwróci. Moralność Kalego nie ma tu nic do rzeczy: my im
zbombardować miasto: dobrze. Oni nam zbombardować miasto: zbrodnia! Bo
przecież "my im bombardować miasto w celach cywilizacyjnych, w imię
wyższych i naukowo udowodnionych historycznych i rasowych racji". "Oni
nam: dlaczego?!".
Wystarczy obejrzeć niemieckie kroniki filmowe w tamtych czasów. Wierzę
że idealnie oddają stan ducha Niemców. Nie wierzę w "Bajkę o dobrym
naziście", że "nie wiedziałem", albo że "musiałem". Teraz oczywiście
każdy udaje antyfaszystę. Jednak samemu zadając ciosy poniżej pasa,
trudno było oczekiwać, że przeciwnik będzie walczył fair. Z racją czy
bez: trzeba wiać za wszelką cenę, bo Ruscy idą. Wszyscy są tu
zaskakująco zgodni. Swoją drogą, w tym kontekście buńczuczna i tak
nadana z taką pompą nazwa miasta, owe pomniki i mit "wiecznego trwania",
w obliczu panicznej ucieczki przed wrogiem, okazują się cokolwiek
śmieszne.
To jednak okazało się nie takie łatwe. "Cios martwej ręki" zadał bowiem
Kreisleiter Tubenthal. To był moment, kiedy mogła się w nim pojawić
rozterka moralna wynikająca z podwójnej roli: starosty powiatowego,
który powinien dbać o dobro swojej społeczności, oraz bezwzględnego
partyjnego aparatczyka. Rozterki nie było: górę wziął bezwzględny
nazista. Tuż przed wysiedleniem miasta wcielił do Volkssturmu i wysłał
na pewną śmierć 2600 mieszkańców powiatu, w tym roczniki 16-17-latków i
55-60-latków, oraz wszystkich pozostałych w mieście mężczyzn, którzy z
jakichś powodów nie trafili jeszcze do armii. 1400 wysłano od razu na
front, a 1200 do prac pomocniczych w tym połowę w nich do omłotów, a
potem - też na front. Jak widać władze upadającej III Rzeszy miały
bardzo praktyczne podejście do zasobów ludzkich: dopóki front nie
nadejdzie - niech pracują, w ostatniej chwili wszystkich zdolnych do
noszenia broni wyśle się na front, a wszystkich zbędnych (kobiety,
dzieci i starców) - w głąb Rzeszy. To cyniczne podejście jest
charakterystyczne dla całej polityki najwyższych władz nazistowskich
najdobitniej wyrażonych w politycznym testamencie Adolfa Hitlera, który
do ostatnich chwili chciał uczynić z Niemiec swój stos pogrzebowy, na
którym spłonie razem ze swoją ideą, aby dać przykład następnym
pokoleniom. Koszty go nie interesowały. Do końca degradował,
dymisjonował i kazał rozstrzeliwać wszystkich zwolenników kapitulacji
czy choćby rozmów z Aliantami.
Decyzja o wysiedleniu została podjęta i za wcześnie - bo Rosjanie
wkroczyli dopiero trzy miesiące później, i za późno. Ci, którzy
postanowili wyjechać pociągiem, zabierając niewielką część dobytku,
zostali przerzuceni specjalnym transportem do miejsca przeznaczenia,
którym było Opladen w zagłębiu Ruhry - przed wojną miasto partnerskie
Treuburga. In się udało - tam spokojnie doczekali końca wojny. Ci,
którzy postanowili uciekać wozami z dobytkiem, zostali skierowani w
okolice Mrągowa i tam ogarnęła ich Armia Czerwona. Postępy ofensywy
styczniowej były tak imponujące, że spora część uchodźców została
odcięta od przepraw przez Wisłę. Czekała ich prawdziwa droga przez mękę:
grabieże i gwałty były absolutną regułą. Masowe rozstrzeliwania również,
ale nie było mowy o metodycznej eksterminacji, masowych mordach, obozach
zagłady czy wymordowywaniu i paleniu do cna całych miejscowości. Los
podpalonego na wiwat Olecka był tu raczej wyjątkiem.
Sporą odpowiedzialność za ogarnięcie kolumn uchodźców przez szybko
poruszające się wojska radzieckie ponoszą same wojska niemieckie, które
nieoczekiwanie, wbrew wyraźnym rozkazom Hitlera, bez jednego wystrzału
poddały potężną Twierdzę Boyen w Giżycku - jedną z najpotężniejszych
fortyfikacji w Europie zamykającą przejście pomiędzy jeziorami Niegocin
i Kisajno. Co prawda wojska III Frontu Białoruskiego okrążały Giżycko od
północy i od południa, ale na pewno nie mogłyby sobie pozwolić na
pozostawieniu na swoim zapleczu znakomicie ufortyfikowanej całej
niemieckiej armii. Nieoczekiwana kapitulacja gen. Hossbacha wydała na
żer gniewu Rosjan wiele tysięcy umykających "wypędzonych".
O klimacie histerii oczekiwania na Armię Radziecką może świadczyć
"incydent" w wiosce Nemmersdorf kilkadziesiąt kilometrów na północ od
Treuburga. O 7. rano 21 października 1944, a więc w przeddzień ewakuacji
miasta, wojska radzieckie po raz pierwszy wkroczyły na teren Rzeszy,
zajmując m.in. wioskę Nemmersdorf (obecnie Majakowskoje w obwodzie
kaliningradzkim). Nie mogąc jednak zdobyć mostu na Węgorapie szybko
zostały powstrzymane i wyparte. Oczom wkraczających ponownie do wioski
niemieckich żołnierzy ukazał się zatrważający widok: wóz drabiniasty do
którego przybito cztery nagie kobiety. Dwie kolejne ukrzyżowano na
drzwiach stodoły. W sumie znaleziono zwłoki 72 kobiet i dzieci oraz
jednego starca. Wszyscy bestialsko torturowani i zamordowani. Cztery dni
później do Nemmersdorf przyjechała niemiecka ekipa filmowa i
dziennikarska. Wkrótce wstrząsające fotografie brutalnie zgwałconych
kobiet (w tym dziewczynek w wieku 8-12 lat) i maleńkich dzieci z
roztrzaskanymi czaszkami obiegły wszystkie niemieckie gazety. Relację o
zbrodni w Nemmersdorf Niemcy mogli zobaczyć w nazistowskiej kronice
filmowej "Die Deutsche Vohenschau" już 2 listopada. Nazwa nikomu
nieznanej wcześniej wioski lotem błyskawicy obiegła całą Rzeszę stając
się zapowiedzią apokalipsy czekającej wszystkich Niemców: zapowiedzią
nieuchronnej, brutalnej i haniebnej śmierci. Jest tylko jedno wyjście -
egzaltowany spiker kroniki nie ma tu żadnych wątpliwości - tylko wiara i
walka na śmierć i życie do samego końca.
Tyle, że zamiast zaciętej obrony, goebbelsowska propaganda strachu
przyniosła odwrotny skutek: masową ucieczkę.
Dzisiaj mówi się nawet o "syndromie Nemmersdorf", czyli masowych
samobójstwach zwłaszcza kobiet, które na wieść o zbliżających się
"Ruskich" wieszały się, wcześniej zabijając swoje dzieci. Nie inaczej
zrobił główny odpowiedzialny za wywołanie tej suicydalnej histerii: 1
maja, już po samobójstwie Hitlera, zastrzelił swoją żonę po uprzednim
otruciu przez nią sześciorga ich dzieci. Po czym sam odebrał sobie
życie. Oczywiście niepotrzebnie, bo sam pewnie trafiłby na stryczek, ale
jak wskazują powojenne doświadczenia, jego żonie i córeczkom nic by się
nie stało. W tym znaczeniu nie żadni "Ruscy" ale on sam ponosi
odpowiedzialność za zagładę nie tylko swojej rodziny, ale też wielu
Niemców. Oto jest bowiem prawda o Nemmersdorf: 55 lat po wojnie
niemiecka ekipa filmowa, tym razem telewizji publicznej ZDF, pod
kierunkiem popularnego w Niemczech dokumentalisty Guido Knoppa, jeszcze
raz zajęła się sprawą zbrodni w Nemmersdorf. Udało im się dotrzeć do
ostatnich świadków - zarówno ze strony niemieckiej jak i rosyjskiej.
Helmut Hoffmann był jednym z żołnierzy wkraczających do wioski po
opuszczeniu jej przez Rosjan. "Później pisano o ukrzyżowanych kobietach
przybitych do ścian domów. To nonsens - mówi przed kamerą ZDF - Żadnej z
zabitych kobiet nie zgwałcono. Publikowane w prasie fotografie były
kłamstwem. Zostały zaaranżowane".
Jego wersję (w co aż trudno uwierzyć!) potwierdza jedna z ofiar. Owego
dnia Gerda Meczulat razem z grupą 26 mieszkańców wioski była w
zaimprowizowanym schronie. Tam znaleźli ich Rosjanie. Przeczekali nalot
Luftwaffe razem z mieszkańcami, po czym wyprowadzili ich i rozstrzelali.
O gwałtach, krzyżowaniu czy rozbijaniu głów nie było jednak mowy. Pani
Gerda z ciężką raną głowy przeżyła do ponownego wkroczenia wojsk
niemieckich. Fragment filmu z jej wypowiedzią w każdej chwili można
zobaczyć na oficjalnej stronie ZDF. Jeszcze dalej w swojej książce idzie
Bernhard Fisch Bernhard Fisch ("Nemmersdorf, Oktober 1944. Was in
Ostpreußen tatsächlich geschah". Berlin 1997). Fisch, urodzony w Prusach
Wschodnich, był jednym z żołnierzy, którzy wkroczyli do Nammensdorf po
odbiciu go Rosjanom. Na początku lat 90. przeprowadził własne
historyczne śledztwo bo to, co sam widział w wiosce, nie zgadzało się z
oficjalną wersją faszystowskiej propagandy. Dotarł do licznych
dokumentów i świadków zarówno niemieckich jak i rosyjskich (w tym
radzieckiego generała) i doszedł do wniosku że była to starannie
przygotowana prowokacja. Wermacht sam "rozmontował" swoją obronę
wpuszczając Rosjan do wioski, bo wiedział że przy pomocy artylerii i
lotnictwa bez problemu powstrzyma ich na moście, po czym wyprze przy
pomocy artylerii i lotnictwa. Fisch oblicza, że Rosjanie byli w wiosce
niespełna cztery godziny, wliczając w to ciężkie walki o most (200
zabitych Rosjan, kilka straconych czołgów) mieli więc raczej co innego
do roboty niż gwałcenie i przybijanie kobiet do drzwi stodół. Wreszcie,
jako pierwszy wykonał prostą rzecz: postanowił zidentyfikować z imienia
i nazwiska widoczne na filmach i fotografiach kobiety. I wyszło mu, że
część z nich nigdy nie była mieszkańcami wioski, ale co bardziej
znamienne - "słynne" drzwi od stodoły nie pochodzą z tej miejscowości!
To rzuca zupełnie inne światło na sprawę. Z faktem, że Rosjanie weszli i
zabili 26 osób, co jest jak najbardziej godne potępienia, nikt dziś nie
polemizuje, cała reszta zakrawa jednak na wcześniej przygotowaną
prowokację. Taką jak w Gliwicach, gdzie Niemcy sami sobie napadli na
radiostację i podrzucili wcześniej przygotowane zwłoki (tzw. konserwę).
Pośrednio świadczy o tym polityczny cel, szybkość działania i pewność
efektu. Czy to oznacza, że żołnierze SS, którzy pojawili się w wiosce
niemal natychmiast, sami zabijali, gwałcili, roztrzaskiwali, przybijali
i w ogóle "inscenizowali" masakrę? Niekoniecznie. Wszak zdjęcia mogły
pochodzić z dowolnego miejsca np. z okupowanej Polski. Kto jak kto, ale
SS miało wówczas dostęp do dowolnej ilości ciał, które mogli masakrować
wedle własnego upodobania, i żeby je fotografować nie musieli się
fatygować aż na najdalsze rubieże Rzeszy. Mogli tę "sesję fotograficzną"
wykonać pod Kielcami, Warszawą czy Łodzią i to pół roku wcześniej.
Dlaczego jednak o tym piszę, skoro działo się to 50 km na północ i na
dzień przed wysiedleniem Treuburga? Ci którzy wyjechali pociągiem,
dowiedzieli się o wszystkim już w Opladen. W pełni dotyczyła ona jednak
tych, którzy uciekali wozami. Cień Nemmersdorf okazał się jednak
znaczący dla całego powojennego dyskursu o tzw. wypędzeniu. Co ciekawe,
samo pojęcie wypędzenia pojawia się w niemieckiej historiografii, a
raczej propagandzie, dopiero w latach 50. Wcześniej sami Niemcy piszą o
przesiedleniu. Jednak w miarę narastania zimnowojennej histerii i
zapotrzebowanie na podkreślanie radzieckich niegodziwości, coraz
częściej używa się terminu "wypędzenie". W imię politycznych racji
Zachodniej stronie sporu "nie opłacało się" prostować goebbelsowskich
kłamstw, które miałyby rozgrzeszać okupacyjną Armię Radziecką. Co
ciekawe, radzieccy historycy nie podjęli tego tematu, co nie znaczy że
nie mieli pełnych rąk roboty w związku z fałszowaniem historii własnej i
innych. Udowadnianie przez lata, oficjalnie aż do 1989 roku, np. że
Zbrodni Katyńskiej dokonali Niemcy było nie lada wyzwaniem. Do tego 16
września'39, wywózki na Syberię, AK, Powstanie Warszawskie. Potem
kolejne tematy pojawiały się na bieżąco, aż do "bratniej pomocy" w
Afganistanie. Zawsze jednak politycznie "opłacało się" podkreślać, a
nawet wyolbrzymiać winę Niemców, a także ich obecnych, amerykańskich,
imperialistycznych popleczników. Oczywiście "nasi Niemcy, czyli NRD,
byli ok. Wiem coś o tym, bo jak pisałem, sam jestem ofiarą zimnowojennej
propagandy, straszenia rewizjonizmem, ziomkostwami, Hupką i Czają. Dziwi
mnie tylko, że po zakończeniu Zimnej Wojny, upadku Muru Berlińskiego i
Polsko-Niemieckim pojednaniu obie strony nie zadały sobie trudu żeby
przebić tego trupa osinowym kołkiem. Może pomyślano że wszystko jest
przecież jasne? Może zajęto się dokumentowaniem zatajanych zbrodni
Rosjan i tropieniem agentów bezpieki? A może uznano że spory o II Wojnę
Światową to kwestia pokoleniowa? Wszak najmłodszy mieszkaniec Treuburga
który cokolwiek pamięta musi mieć już po siedemdziesiątce. Dajmy im
prawo do pielęgnowania wspomnień z dzieciństwa. Wspominania rajskiego
miasteczka, którego już nie ma. Mieszkańcy Treuburga wylądowali w
Opladen, dzisiaj dzielnicy Leverkusen, które przygarnęło ich i stało się
nowym domem. Przywieźli tam liczące kilkaset lat archiwum miejskie,
księgi parafialne, spisy urodzin i zgonów, mapy, zdjęcia, pocztówki,
pamiątki. Stworzyli, a w zasadzie odtworzyli silną, treuburską
wspólnotę. Zaczęli nawet wydawać "Treuburger Heimatbrief" - bezpośrednią
kontynuatorkę dziennika "Oletzkoer Zeitung". Cóż z tego, że "Oletzkoer
Zeitung" w ostatnich latach istnienia (1884-1944) był obrzydliwą,
nazistowską i rasistowską gadzinówką sławiącą Hitlera i III Rzeszę? Był
to, bardzo ważny, ale jednak tylko kilkunastoletni okres z 60-letniej
historii samej gazety i 400-letniej historii miasta. Cóż z tego, że "Treuburger
Heimatbrief" chętnie publikował reportaże "ziomków" którzy odwiedzili "Heimat",
w których podkreślali jakiego syfu narobili tam Polacy po wojnie.
Przecież to była prawda: PRL to były czasy notorycznego kryzysu
gospodarczego, obszar Mazur był bardzo sPGR-yzowany, zawsze była to
prowincja i Polska B. Do tego dochodzi lęk przed powrotem Niemców i
skłonność do niszczenia wszystkiego, co przypominało że jest niemieckie:
pomników, napisów, dokumentów, książek, szyldów. Dziś zostało ich bardzo
niewiele. Symbolem niech tu będzie niemiecki cmentarz, który w czasach
mojego dzieciństwa był "czarną dziurą" w środku miasta. Nic przecież nie
można było z nim zrobić, nic wybudować, bo kto by chciał mieszkać albo
pracować na cmentarzu? Stał się ruiną, wysypiskiem śmieci, siedzibą
meneli i miejscem niezbyt romantycznych randek. W podstawówce
chodziliśmy tam na wagary palić papierosy, oglądać zapadnięte groby z
niezrozumiałymi napisami i otwarte grobowce, z których kości już dawno
wyciągnęły poprzednie pokolenia wagarowiczów. Zostały tylko porozwalane,
cynkowe trumny.
Na pewno krew ich zalewała, więc niby co mieli pisać?
Dziś jest tam park.
Kilka lat temu historyk i dokumentalista-mator Klaus Krech wydał
monumentalny album "Treuburg - Ein Grenzkreis in Ostpreusen" zawierający
kopie historycznych dokumentów, map, plan kamienic przy rynku ze spisem
sklepów i właścicieli, i przede wszystkim masę fotografii i pocztówek.
Nagimnastykował się strasznie, żeby nie było tam zbyt dużo swastyk,
parteitagów, spalonej synagogi i temu podobnych wstydliwych akcentów. Ma
prawo. Nie sądzę bowiem aby ziomkostwo treuburskie miało jakiekolwiek
inne znaczenie niż tylko sentymentalne. Dzisiaj w Opladen zostało już
tylko kilka treuburskich rodzin. Reszta rozproszyła się po mieście i
świecie, starają się jednak utrzymywać więź z ziomkostwem.
Obecne władze Olecka mają z nimi wzorowe stosunki. Odwiedzają się
nawzajem. Do Olecka zupełnie legalnie i oficjalnie przyjeżdżają
wycieczki. Chodzą, zwiedzają, fotografują, uprzejmie proszą mieszkańców
czy mogą zajrzeć do jakiegoś domu, w którym mieszkali ich rodzice czy
dziadkowie. Przeważnie nikt z mieszkańców nie robi z tego problemu.
Kiedy wymrą starzy mieszkańcy Treuburga, umrze cała sprawa - myślałem.
Sądziłem po sobie. Sam urodziłem się w Olecku, ale rodzina ze strony
ojca pochodzi spod Grodna. Nie uważam się jednak za "wypędzonego z
Grodzieńszczyzny". Ojczyzną mojego dzieciństwa jest Olecko. Toasty w
rodzaju "za Polskę od morza do morza" albo wezwania do odzyskania Wilna
lub Lwowa uważam raczej za żart niż historyczną głupotę. Czy jednak ktoś
ma zabraniać robienia sentymentalnych stron internetowych o polskiej
historii Lwowa? Tam też historia traktowana jest wybiórczo, nie ma w tym
jednak żadnej myśli rewizjonistycznej.
Właśnie dlatego na początku tekstu napisałem, że na bieżąco irytuję się
tym, co dzieje się w kwestii Związku Wypędzonych i Powiernictwa
Pruskiego. Otóż irytuję się nie ich działaniem, ale tym, co się z tym
robi w Polsce. Chociaż władze niemieckie podkreślają to z uporem i do
znudzenia, jest to nic innego jak polityczny folklor, który nabiera
znaczenia dopiero wtedy, kiedy zaczynamy się nim przejmować. Jego
działania obliczone są tylko na prowokowanie i nasza irytacja jest jego
jedyną siłą. Niemieckie media poświęcają im uwagę dopiero po histeryczny
interwencjach naszych władz czy mediów. Bardziej należałoby się
przejmować neonazistowskimi stronami internetowymi robionymi nie przez
ziomkostwa, ale przez pokolenie obecnych dwudziestolatków. Historia
zrobiła nam psikusa: "nasi, dobrzy Niemcy", czyli mieszkańcy byłej NRD
okazali się o wiele lepszymi nazistami nisz Niemcy z RFN, którzy w
latach powojennych staranniej odrobili pracę domową z historii.
Neonaziści z NRD są problemem, ale jest to problem Niemiec, nie nasz.
Ich agresywne strony dyskusyjne, na których zatopienie statku
pasażerskiego Wilhelm Gustloff z uchodźcami 10 tysiącami uchodźców
nazywane jest "radzieckim Auschwitz", a o zbrodni w Nemmersdorf pisze
się językiem goebbelsowskiej propagandy są raczej śmieszne niż straszne.
Warto je obejrzeć dla ich egzotyki.
A co dalej z Oleckiem? Z każdym kolejnym rokiem jego historia staje się
bardziej niemiecko-polska. Paradoksalnie uważam, że wspólna, powikłana
historia może być atutem. Kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej
zdziwiłem się, że w tym radosnym skądinąd dniu nikt nie urządzał żadnej
fety. Gdzie jednak taka uroczystość miałaby większy sens niż w Olecku,
mieście-symbolu polsko-niemieckiego pojednania? Od razu uzyskałem
poparcie burmistrza i władz miasta. Obiecał wydać wszelkie pozwolenia.
Chcieliśmy na samym środku historycznego rynku zorganizować
wielotysięczny, darmowy koncert Scorpionsów i Lady Pank. Wokalista Lady
Pank, Janusz Panasiewicz, pochodzi z Olecka, a muzycy obu zespołów
przyjaźnią się od lat. Zamierzaliśmy zrobić ogólnopolską transmisję
telewizyjną koncertu, zaprosić do Olecka ziomkostwo treuburskie, zrobić
reportaż o nich dla TVP i niemieckiej ZDF. Uzyskaliśmy ich wstępne
zainteresowanie. Uzyskaliśmy poparcie i obietnicę pomocy Ambasady
Niemieckiej, MSZ, kilku fundacji. Przez Lady Pank dotarliśmy nawet do
Scorpionsów, którzy mieli odpowiedzieć na oficjalne zaproszenie
wystosowane przez Ambasadę. Zabrakło tylko czasu. Może za rok?
Niemcy nie mają historycznej racji, ale mają lepszych historyków.
Dowodem ich propagandowego zwycięstwa jest samo bezmyślnie powtarzane w
naszych mediach pojęcie "wypędzenia". Osoba niezorientowana mogłaby
sądzić, że opuszczenie np. Prus Wschodnich było spowodowane czystkami
etnicznymi na skalę rzezi Ormian, masakrom takim jak w Ruandzie czy
mordom jak w Srebrenicy dokonywanym przez Polaków na ludności
niemieckiej. Tymczasem, nawiązując nawet czysto intuicyjnego rozumienia
słowa "wypędzenie", mieliśmy do czynienia nawet nie z ucieczką, ale z
precyzyjnie zaplanowanym przesiedleniem ludności ze strachu przed
działaniami wojennymi prowadzonymi przez Armię Radziecką w 1944 roku. Ze
zbiorową histerią wywołaną przez nazistowskie media.
Tekst jest fragmentem przygotowywanej książki.
Autor: Robert Leszczyński
Na podstawie " WPROST" 15/2007 (1268)
http://www.wprost.pl/ar/?O=104421
Fotografie Nowicki, Bereśniewicz oraz z książki Grenz R., Der
Kreis Treuburg. Ein ostpreussische Heimatbuch, Lübeck 1971.
|