“Kalkhof Lager” -smutne wspomnienia

11.03.2005

  Smutne wspomnienia – ciąg dalszy artykułu wydrukowanego w Tygodniku Oleckim nr 5(371) z dnia 2 lutego 2005r. Dzień 7 stycznia 1945r. był wyjątkowy. Tym razem pobudka na podwójny okrzyk “aufstehen” odbyła się o wiele wcześniej niż zwykle, przypuszczalnie o 5-tej, co wskazywało, że więźniowie będą musieli pokonać większą odległość przed rozpoczęciem pracy (czasem to zdarzało się). Gdy podczas apelu przed blokiem więźniowie wypędzeni z cel, drżąc z zimna, przestąpywali z nogi na nogę, głośno skrzypiał śnieg, świadczyło to, że zapowiada się bardzo mroźny dzień. Po uformowaniu “Kommand” i rozdaniu narzdzi – tym razem obcęgi, kombinerki i szczypce do cięcia kolczastego drutu, więźniów popędzono szosą w kierunku Treuburga.

 Ponieważ na szosie panował wzmożony ruch, w kierunku Gołdapi na przyćmionych światłach jechały kolumny wojskowych samochodów, załadowanych różnego rodzaju wojskowym sprzętem, marsz był utrudniony. Po dotarciu do Treuburga, tu po przejściu obok budynków stacji kolejowej, gdzie panował ogromny ruch (z wagonów przeładowywano na samochody wojskowy sprzęt) popędzono dalej i za przejściem pod torami skierowano w prawo na szosę w kierunku dzisiejszego Swiętajna. Kolumnę zatrzymano w miejscu, gdzie w tej chwili znajduje się skup złomu. Tu na przyległym pagórkowatym terenie, pokrytym głębokim śniegiem, było bardzo dużo rozgardów. I to było celem.
Po podziale więźniów na grupy każdej przydzielono odpowiedni teren i rozpoczęto pracę. Ponieważ był siarczysty mróz a więźniom nie dano żadnych rękawic, niektórzy owijali dłonie szmatami. To jednak nie chroniło skutecznie od zimna ani tym bardziej od okaleczeń. Obok ran kłutych, których następstwem były w późniejszym czasie owrzodzenia-czyraki, bardzo bolesne były okaleczenia powstające w chwili zetknięcia się wilgotnego naskórka palców z wychłodzonym, lodowatym metalem. Jeżeli to następowało i ktoś odruchowo odrywał dłoń od metalowego narzędzia czy drutu, naskórek przymarznięty pozostawał a na ciele tworzyła się bardzo bolesna, krwawiąca rana. A ponieważ obowiązywały normy i każdy więzień musiał zwinąć wyznaczoną ilość kręgów drutu, była to katorżnicza, morderca praca, tym bardziej, że pokonana odległość z obozu do miejsca pracy niektórych już wykończyła, co wyraźnie było widać na słaniających się staruszkach.
Gdy więźniowie przystąpili do pracy, w pewnym momencie – gdzieś około godziny 10-11 – niespodziewanie przerwał ją z wolna narastający, charakterystyczny w tamtych czasach huk: - uu-uu-uu... płnący z góry. Ponieważ każdy więzień z doświadczenia wiedział, że huk ten pochodził od nadlatujących samolotów-bombowców co zapowiadało najgorsze, wszyscy z przerażeniem przywarli do ziemi, zanurzając się w śnieg, jednocześnie kierując wzrok ku górze. Tu zobaczyli jak z kierunku od strony dzisiejszych Jasiek nadlatuje chmara samolotów w kształcie wydłużonego cygara. Ponieważ leciały bardzo wysoko i było ich bardzo dużo (dokładnie czterdzieści dwie sztuki), dostrzeżone zostały z bardzo daleka, a w miarę zbliżania się rosły w oczach. Było to swego rodzaju ciekawe widowisko, tym bardziej, że z ziemi z sąsiedniego pagórka, tuż obok ww. skupu złomu (dziś tam stoi maszt energetyczny), zaczęła strzelać “opelotka” (stanowisko dział przeciwlotniczych).
Pierwsze wystrzelone pociski próbne poszybowały w górę na spotkanie z samolotami i rozerwały się o wiele wyżej niż leciały bombowce, co wyraźnie sygnalizowały charakterystyczne chmurki dymu, pozostałe po wybuchach pocisków. Następne salwy były krótsze i eksplozje następowały na poziomie lecących samolotów, ale też nie były skuteczne, mimo że do obstrzału włączyły się inne stanowiska “opelotek” rozmieszczonych wokół stacji.
Kanonada trwała, a bombowce jakby nic nie stało się, majestatycznie, spokojnie leciały i leciały w kierunku stacji. Gdy czołówka znalazła się nad celem, w dół zaczęły szybować baby.
Było ich setki a może i tysiące. Sypały się jak groch i po chwili zatrzęsła się ziemia a nad stacją ukazała się potężna chmura, kłębowisko czarnego dymu, a za chwilę morze płomieni. Jednocześnie na tle czarnego dymu, w chwilę później widać było jak leciały w górę jakieś białe, niezidentyfikowane przedmioty, w wyobraźni dziecięcej podobne do wąskich pasków pociętego białego papieru. Jak później okazało się, były to deski, których ogromne sterty leżały na placu rozładunkowym przy stacji. I dalej ściana tryskających w górę wybuchów i czarnego dymu wzdłuż torów kolejowych w kierunku na Lesk.

 

 

 

 

 
Te dotychczasowe niezwykłe widowisko, obserwowane z pewnej odległości, do tej pory w miarę bezpiecznej (wzgórze po drugiej stronie szosy obok dzisiejszych budynków Stacji Unasieniania Zwierząt), niespodziewanie zostało przerwane przez potężny huk rozrywającej się bomby w odległości około kilkunastu metrów od leżących na śniegu więźniów. To był cud że przeżyli. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, że bomba przed momentem wybuchu wbiła się w ziemię a więźniowie leżeli, więc nie doszło do najgorszego, ale doznali uszkodzenia słuchu. Przez kilkanaście dni słychać było tylko szum w uszach a potem nieodwracalne przytępienie słuchu. W górę nad głowami poszybowały zwały gliniastej ziemi a po ich opadnięciu śnieg przybrał barwę ciemnego brązu.
Dziś na wspomnianym wzgórzu stoi maszt energetyczny a obok kilkanaście metrów w kierunku na Osiedle Lesk jest wgłębienie. Tam spadła bomba.
Jeszcze bardziej intensywną barwę brązu przybrał sąsiedni pagórek, odległy około sto, sto pięćdziesiąt metrów, na którym stała “opelotka”. Tam rozegrało się prawdziwe piekło, bo to wzgórze było celem z racji stanowiska strzelających dział przeciwlotniczych. Tam spadło kilkanaście a może i więcej bomb, bo po pierwszych wybuchach za chwilę były następne. Skutek był taki, że po przejściu nalotu, zniknęły nie tylko działa, ale i ci co je obsługiwali, a było ich mrowie przed nalotem. Po prostu zapanowała grobowa cisza i nikt nie dawał znaku życia.
Jeden z więźniów, jedenastoletni chłopak Jan Drobiszewski był tak przerażony, że zerwał się z ziemi i z rozpaczliwym krzykiem pobiegł w dół w kierunku swojej matki, która z córką skryła się między betonowymi cembrowinami obok głębokiego rowu z wodą. Przeskakując rów wpadł do wody. Wyciągnięto go, ale “wachmani” – hitlerowcy nie pozwolili na opuszczenie miejsca pracy i ten chłopak przemoczony, mimo siarczystego mrozu, musiał pozostać razem ze wszystkimi do chwili wykonania wyznaczonych norm. Gdy nie pomogły błagalne prośby matki tulącej w ramionach zziębniętego syna, by pozwolono wejść chociaż do budynku tuż za szosą, siostra i inni więźniowie, każdy co miał i mógł zdejmował z siebie i wkładał na rozebranego do połowy chłopaka, a ten drżał. Było to potworne widowisko i sam widok nagiego, sinego i drżącego z zimna ciała chłopca, wystawionego na bezpośrednie działanie mrozu, budził dreszcz.
Po powrocie do obozu, chłopak ten miał nie tylko odmrożone nogi, ale i był głuchy, a w wyniku ogólnego przeziębienia, dostał zapalenia płuc. Nastąpiły też i inne powikłania związane z sercem, wrzody na rękach, podobnie jak i u jego siostry. Zarówno on jak i jego matka przeżyli straszną gehennę podczas ewakuacji obozu. Był tak schorowany i wycieńczony, że nie mógł samodzielnie poruszać się, więc matka dźwigała go na plecach. Czasem próbowali pomagać inni więźniowie, ale tylko sporadycznie, bo każdy więzień był wycieńczony. Tu należy dodać, że ta matka walcząc o życie dziecka, jednocześnie była zatroskana losem drugiego starszego syna, który był w podobozie bliżej pierwszej linii frontu i był też ranny.
Ten chłopak wraz z matką przeżyli piekło i doczekali się wyzwolenia, ale niedługo cieszył się wolnością. Zaraz po wojnie zmarł, a jego brat Antoni w tajemniczych okolicznościach zaginął bez wieści podczas ewakuacji. Może ktoś zna okoliczności jego śmierci?
Po fajrancie w czasie powrotu do obozu, więźniowie przechodząc pod przejazdem kolejowym mieli okazję z bliska obejrzeć skutki nalotu. Wzdłuż torów biegnących w kierunku na Lesk – krater przy kraterze i powichrowane sterczące w górę szyny. Natomiast przy wypalonej, jeszcze dymiącej stacji wraki porozrywanych samochodów, pozabijane konie. Trupów ludzkich już nie było, ale plamy krwi na śniegu zmieszanym z ziemią, mówiły o dramatach tych co polegli i odnieśli rany.
Nie było też żadnego ruchu, co miało miejsce w godzinach rannych. Jeden, jedyny człowiek jaki ukazał się, to złodziej, jeżeli tak go można nazwać w tamtych czasach. Był nim żołnierz niemiecki tzw. “Volkszturmowiec” (w ostatniej fazie wojny władze niemieckie wydały zarządzenie, mocą którego do wojska – Volkszturmu powoływano mężczyzn w wieku starszym i wykorzystywano ich na zapleczu frontu). Żołnierz ten niósł na prawym przedramieniu kilkadziesiąt pęt kiełbasy, uginał się pod ich ciężarem i gdy ujrzał“wachmanów’ skrył się za rozbitymi wrakami.
Do dziś pozostał jeszcze jeden ślad po tamtych strasznych wydarzeniach. Naprzeciw głównego wejścia do stacji kolejowej w Olecku, po drugiej stronie ulicy, jakieś 3-5 metrów w lewo od kiosku z gazetami, tuż przy krawężniku, są zawirowania w ułożonej kostce na jezdni. Tam w czasie nalotu padła bomba i powstała głęboka wyrwa. Obok tej wyrwy była bardzo duża, rozległa kałuża zakrzepłej krwi co świadczyło, że tam zginęli lub byli ranni ludzie. Po wojnie ktoś tę wyrwę zasypał i ułożył niezbyt dokładnie kamienną kostkę, co wyraźnie widać w porównaniu z całością, ale dzięki temu zawsze gdy tam przechodzę ożywają wspomnienia i tę krew widzę.
Tu wyjaśnienie: Wyżej opisany nalot na Treuburg, na pewno miał miejsce na przełomie lat 1944-45. Wskazując ww. datę – 7 stycznia 1945r. – ustaliliśmy ją wspólnie z Mieczysławem Kurzynowskim, obecnie zamieszkałym w Nowej Wsi, gm. Bakałarzewo. Być może jest tu jakaś mała rozbieżność i o ile ktoś dysponuje bardziej dokładną wiadomością, to bardzo proszę o sprostowanie.
Ciekaw też jestem, jakie wspomnienia mają ci co przeżyli ten nalot i jeszcze żyją? A może ktoś zna zapis historyczny czy dokument wojskowy? Wydaje mi się, że ten fakt powinien być gdzieś opisany. Będę wdzięczny za wskazanie. Czekam na wiadomość pod nr. 520-31-92.


A. Kramkowski

Ostatnia aktualizacja: 11 marca 2005 w@m

Drukuj Wydrukuj tę stronę