Szlachetny niemiecki oficer Wehrmachtu, czy „Konrad Wallenrod”?

22.08.2004

Październik 1944 r. Upadło Powstanie Warszawskie. Front wschodni zamarł na linii Wisły a bolszewicy – „sojusznicy naszych sojuszników” czekali aż Niemcy ostatecznie rozprawią się z Armią Krajową. Nastąpiło „wygaszanie” Akcji „Burza”. To samo dotyczyło Kieleckiego Korpusu AK „Jodła”. 

Żołnierze i oficerowie, którzy mieli możliwość powrotu w rodzinne strony, byli urlopowani. W polu pozostawały szkieletowe oddziały (kompanie i bataliony). Nadchodziła zima i większe oddziały nie miały racji bytu w strefie przyfrontowej nasyconej różnego rodzaju formacjami Wehrmachtu.
Nastroje były podłe. W pył obracały się nasze marzenia i plany o życiu w Niepodległej i Suwerennej Ojczyźnie. Wieści, jakie nadchodziły z kresowych okręgów AK oraz z Białostockiego, Lubelskiego i Rzeszowskiego, nie pozostawiały złudzeń. Czekała nas druga okupacja. I to dręczące pytanie: Czy nasza walka, nasz trud, ofiary były daremne? Wiedzieliśmy, że Armia Czerwona i polscy komuniści zgotują nam los jaki zgotowali naszym rodakom ze wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Nadchodził czas więzień, tortur, „łagrów”, czas wegetacji jako obywatele drugiej kategorii.
W takich nastrojach jako plutonowy podchorąży powróciłem w rodzinne strony, trwając w tzw. gotowości i czekając, co przyniesie los. Od lipca 1944 r. tereny okręgu „Jodła” stanowiły pas przyfrontowy i wszelka władza administracyjna i policyjna należała do Wehrmachtu. Tym samym gestapo, żandarmeria i inne formacje policyjne były podporządkowane tzw. Feldkommandatur i utraciły dużo ze swojej brutalności i bojowości. Wprawdzie nadal trwały walki i obławy organizowane przez Wehrmacht, ale uczestniczyły w nich oddziały i formacje tyłowe, zdemoralizowane, w większości składające się z najemników, własowców „Ostlegionu”, Kozaków, Ukraińców i wszelkiej swołoczy.
Było jasne, że klęska Niemiec jest tylko kwestią miesięcy. Władze okupacyjne zaczęły kokietować polskie społeczeństwo strasząc (słusznie zresztą) „czerwoną zarazą”. Usiłowano nawet, bez powodzenia, tworzyć do walki z bolszewikami tzw. „Polnische Wehrmacht”. W takiej sytuacji siedziałem w rodzinnej wsi (Bedlno, woj. kieleckie) i... nudziłem się. Dysponując dobrze podrobionymi lewymi dokumentami często rowerem jeździłem do pobliskich Końskich, aby spotkać się z dziewczyną (obecnie żoną) oraz kolegami, tak samo jak ja – urlopowiczami.
W drugiej połowie października, przy pięknej jesiennej pogodzie, wybrałem się znowu do Końskich. Odwiedziłem najdroższą i żegnając się z Nią powiedziałem, że wstąpię jeszcze do fryzjera nie tyle, żeby się ostrzyc, ile żeby się czegoś dowiedzieć. Zakład fryzjerski („Kominek”) był bowiem od lat naszym punktem kontaktowym. Pracował tam „nasz człowiek” Jurek Gębicki – kolega z gimnazjum i konspiracji. Jurek posadził mnie na krześle i strzygąc opowiadał o aktualnej sytuacji. Po chwili do zakładu weszło dwóch mężczyzn w wieku 25-30 lat– jeden blondyn wysoki, przystojny, drugi brunet, niższy, krępy. Usiedli i zaczęli rozmawiać żartując z głupich Niemców, którzy już-już przegrają wojnę. Uderzył mnie prowokacyjny temat a także ich akcent. Obydwaj zaciągali z lwowska i usiłowali wciągnąć mnie i Jurka do rozmowy.
Instynktownie zauważyłem, że ci osobnicy mają wprawdzie nowe garnitury, ale absolutnie nie pasujące do ich masywnych sylwetek. Zauważyłem też, że pod długimi spodniami mają buty z cholewami typu niemieckiego. Wszystko to zaostrzyło moją czujność, tym bardziej, że osobnicy ci widząc, że Jurek kończy mnie strzyc, postanowili nie czekać i wyszli. Po ich wyjściu Jurek powiedział, że po mieście kreci się dużo podejrzanych typów i żebym uważał. Pożegnaliśmy się. Wsiadłem na rower i szosą Końskie - Piotrków wracałem do domu.
Akurat słońce zachodziło, gdy spokojnie pedałowałem pustą szosą, po której bokach rosły potężne stare lipy. Zjeżdżałem właśnie ku wsi Modliszewice, gdy nagle zauważyłem, że spoza lip wyskakuje kilkunastu żandarmów, ustawiają się na całą szerokość szosy i ryczą; Halt! Halt! Nagła decyzja. Zjechałem w prawy rów. Rzuciłem rower i zacząłem uciekać w kierunku wsi Gracuch. Posypały się strzały z peemów, karabinów i kilka serii z erkaemu. Uciekałem, klucząc i padając. Aby do zbawczego lasku. Traciłem siły. Niewygodne buty (oficerki) utrudniały bieg. Coraz częściej padałem.
Umilkły strzały i już myślałem, że udało się. Leżąc na ziemi dyszałem ciężko, gdy usłyszałem tętent koni. Zamarłem. Dwóch żandarmów (własowców) oklepem na chłopskich koniach w uprzęży nadjeżdżało rycząc po rosyjsku „Stój, stój, tyj. t. mać”. Jeszcze w ostatniej chwili wsunąłem w ziemię swój lewy dowód osobisty. Nadjechali, zeskoczyli z koni z pistoletami w pogotowiu, kazali leżeć na brzuchu. Następnie związali mi ręce sznurem do tyłu, wsiedli na konie i kazali biec z powrotem w kierunku szosy, co chwila najeżdżając na mnie, a gdy padałem, biciem zmuszali mnie do powstania.
Te konie to była moja zguba. Zadawałem sobie pytanie, skąd je wzięli? Cały zakrwawiony zauważyłem, że w czasie mojej ucieczki nadjechał furmanką jakiś chłop. Własowcy wyprzęgli jego konie i ruszyli w pościg za mną.
Doprowadzono mnie do odkrytej ciężarówki, wrzucono mnie i mój rower. Wsiedli żandarmi niemieccy (dwóch) i własowcy (około piętnastu) i wolno, w promieniach zachodzącego słońca, wieźli mnie ulicą (wtedy Piotrkowską a obecnie Piłsudskiego) do Komendy Żandarmerii w Końskich.
Własowcy cieszyli się głośno, że schwytali „bandytę”. Niemcy nie mówili nic, tylko jeden ostrzegł drugiego wskakując na mnie. „Er versteht deutsch” („on rozumie po niemiecku”). Jadąc zakrwawiony na odkrytej platformie widziałem przestraszone twarze przechodniów i cieszyłem się, że doniosą komu należy o moim aresztowaniu i ostrzegą.
Wprowadzono mnie do budynku żandarmerii. Rozwiązano ręce ze sznura i zakuto w prawdziwe kajdanki. Siedziałem skuty sam w pokoju, pilnowany przez owczarka niemieckiego, który przy każdym poruszeniu warczał i szczerzył kły.
W pewnym momencie do pokoju wkroczył komendant żandarmerii w Końskich podporucznik Lei. Był nam, ludziom podziemia, dobrze znany z tej złej strony. Mówił dobrze po polsku. Zapytał „Skąd się tu znalazłeś?”. Odpowiedziałem, że wracałem do domu i zostałem zatrzymany przez żandarmerię, nie wiem dlaczego. Wtedy on: „Dlaczego uciekałeś?” Odpowiedziałem, że bałem się, że zostanę wysłany do budowy okopów. Nagle dostałem pięścią „fangę” w twarz. Spadłem z krzesła i Lei wyszedł. Gdy się podniosłem zauważyłem, że przy mnie stoi jeden z osobników spotkanych u fryzjera (ten blondyn). Zapytał: „Dlaczego uciekałeś?” i nie słuchając odpowiedzi wyszedł. Siedziałem nadal skuty i słyszałem jak Lei wydaje dyspozycję po niemiecku, żeby po godzinie policyjnej, gdy ulice będą puste, zaprowadzić mnie do więzienia przy ul. Jatkowej i zamknąć w osobnej celi.
I rzeczywiście, gdzieś około godziny 22:00 weszło dwóch młodych żandarmów. Sprawdzili kajdanki, wzięli mnie między siebie i pustymi ulicami Końskich zaprowadzili do odległego o około 1000 m. więzienia. Tam dowódca warty, starszy żandarm, odebrał mnie i zaprowadził do pustej celi, świeżo wymalowanej, gdzie nie było nic tylko w kącie stał „kibel”. Zgrzyt zamykanych drzwi, cisza, ciemność. Po jakimś czasie słyszę przez ścianę cichy śpiew. Ktoś po niemiecku śpiewa popularną niemiecką piosenkę wojskową „Liii Marlen” (piękna piosenka). Słyszę pukanie. Sąsiad zza ściany morsem pyta: Kto jestem? W odpowiedzi wystukuję pytanie: Kto on jest. Odpowiada, że jest żołnierzem Wehrmachtu, że w czasie odwrotu w lipcu zgubił na stacji w Lublinie karabin (ukradziono mu). Jest oskarżony o sprzedanie broni „polskim bandytom”. Czeka go sąd, ale on i tak cieszy się, bo woli więzienie niż front.

Poznałem go przy wynoszeniu „kibla”. Stary, zmęczony człowiek, mający dość wojny i Hitlera. Często urozmaicał mi życie w celi swoją „Liii Marlen”. Kilka razy otwierały się drzwi i wchodzili oficerowie Wehrmachtu w polowych mundurach. Oglądali mnie bez słowa. Jeden z nich powiedział do drugiego: Das ist der „Tatar”? Pytanie, czy stwierdzenie? Nie zauważyłem u nich wrogości. Patrzyli na mnie tak jak patrzy się na dzikie zwierzę już niegroźne, bo w klatce. Na trzeci dzień przed południem wszedł do celi dowódca warty i poprowadził mnie do kancelarii. Pomyślałem: zaczyna się zabawa.

 

 

W kancelarii za biurkiem siedział oficer Wehrmachtu w stopniu oberleutnanta (porucznik) – brunet, twarz sympatyczna. Czystą polszczyzną kazał mi siadać, kiwnął na żandarma, aby nas zostawił samych, wyjął paczkę papierosów mówiąc „zapal”. Podziękowałem mówiąc, że nie palę. „To weź do celi dla innych”. Odpowiedziałem, że siedzę sam. Zadał mi pytanie jak się czuję. Odpowiedziałem, że siedzę sam, że w celi jest tylko „kibel”. Zdziwił się. Następnie zapytał o okoliczności aresztowania i „Dlaczego uciekałeś?”. Powtórzyłem mu starą bajeczkę, że uciekałem w obawie zesłania „na okopy”. Słuchał spokojnie i na koniec zapytał, jakie mam życzenia. Odpowiedziałem, że wiem gdzie jestem i moje życzenia nie mają tu znaczenia. Czułem, że jest mi życzliwy a przede wszystkim, że-jest oficerem Wehrmachtu a nie sadystą z gestapo czy żandarmerii.
Wstał, podał mi rękę i. powiedział żebym się nie bał, że on mi pomoże i jeszcze się spotkamy. Wówczas zapytałem wprost: Dlaczego on – oficer Wehrmachtu – chce mi pomóc. Odpowiedział, że kwateruje u Państwa Sz. na ulicy Zamkowej w Końskich i córka tych Państwa prosiła go o pomoc dla mnie. Sam służy w Ostrowcu Świętokrzyskim i tylko na jakiś czas został oddelegowany do Końskich. Westchnął i powiedział „Staram się pomagać takim jak ty”. Poszedł. Wróciłem do celi i myślałem: co się dzieje? Dlaczego nie biorą mnie na przesłuchanie, dlaczego nie biją, nie torturuią? Znałem ich metody.
Na drugi dzień znów dowódca warty zaprowadził mnie do kancelarii. Siedział tam już „mój” oberleutnant jakiś wesoły i uśmiechnięty. Wstał, podał mi rękę i powiedział „Muszę ci się przedstawić, jestem oberleutnant Anton Jutrowsky, jestem oficerem Wehrmachtu. Pochodzę z Pomorza. Mam żonę i 2 dzieci”. Mówi dalej „Słuchaj uważnie. Nie udało mi się zwolnić cię z aresztu. Nie będziesz przesłuchiwany ani przez gestapo ani przez żandarmerię. Zostaniesz skierowany do obozu pracy w Rzeszy (podkreślił z naciskiem do obozu pracy, a nie koncentracyjnego).W obozie przeżyjesz. Wojna skończy się za 2-3 miesiące. Powiedz z kim chcesz się zobaczyć i kogo powiadomić o twoim losie? Nie bój się. Niejednego takiego jak ty wyciągnąłem za uszy. Nie wiem tylko, czy kiedyś to mi się policzy. Zresztą wszystko jedno.” Nie wiem jak, ale dał mi do zrozumienia, że jest oficerem Abwehry (wywiadu). Powtórzył pytanie, z kim chcę się zobaczyć? Uwierzyłem mu. Podałem adres ojca i mojej dziewczyny.
Na drugi dzień przed południem drzwi celi otwierają się i żandarm wpycha do celi mojego tatę. Ojciec – twardy człowiek, ale płacze. Pytam skąd się tu wziął. Powiedział, że był telefon do gminy, że Władysław Barański może zobaczyć się z synem Tadeuszem w więzieniu. I przyjechał. Po wyjściu ojca żandarm ze znaczącym uśmiechem wprowadza przestraszoną moją dziewczynę (żona), która przynosi mi kołdrę, koc, poduszkę i dużą wałówkę. Znowu pytam, skąd ona tu? Mówi, że wczoraj wieczorem przyjechał na motocyklu oficer niemiecki i po polsku powiedział, że może mnie odwiedzić, żeby zabrała pościel i jedzenie. Powiedział jej też żeby się nie bała, bo mnie nic strasznego nie spotka.
Dziewczyna opowiedziała mi, że w Końskich rozeszła się wiadomość, jakobym w budynku żandarmerii rzucił się na żandarmów i został zastrzelony. Szukali mojego ciała na byłym cmentarzu żydowskim, gdzie Niemcy zakopywali nocą swoje ofiary.
I zaczęło się. Następnego dnia odwiedziły mnie koleżanki z konspiracji – Krysia Widulińska i Danusia Ruciówna. Przyniosły wiele smakołyków. Żandarmi widocznie mieli rozkaz wpuszczania do mnie. Zapasy żywności rosły. Doszło do tego, że dowódca nocnej zmiany, starszy żandarm – Austriak, przychodził do mojej celi na pogaduszki i tylko czekał abym go poczęstował jakimiś smakołykami. Powtarzał często „Junge, du hast aber Gluck’’ („Chłopcze, ale ty mas szczęście”).
Po kilku dniach zjawił się „mój” oberleutnant Anton Jutrowsky. Znów rozmowa w kancelarii w cztery oczy. Pyta z uśmiechem, jak mi się powodzi, czy był ojciec, dziewczyna, itp. Na koniec mówi, że przyszedł pożegnać się. On wraca do Ostrowca. Powtarza, że nic mi już nie grozi. Na pytanie kiedy mnie wywiozą odpowiedział, że w najbliższych dniach. Mówi, że wojna skończy się za 2-3 miesiące. Daje mi adres swojej żony na Pomorzu. Prosi, abym w razie potrzeby pisał do jego żony. Każe mi dobrze ukryć adres (Adres ten zgubiłem w trakcie transportu do obozu). Decyduję się i pytam: „A gdybym spróbował uciekać z transportu?”. Radzi abym nie ryzykował, bo mogę zginąć, a koniec wojny już tuż, tuż. Żegnamy się serdecznie obaj wzruszeni.
Na drugi dzień do celi wchodzi starszy żandarm i mówi „Na Junge transport”. W kancelarii widzę młodego zastraszonego chłopaka w moim wieku. Skuwają nas za ręce i dwóch żandarmów prowadzi nas na dworzec PKP w Końskich. Żandarmi mówią, że mają odstawić nas do Częstochowy i tam przekazać innym. Mój towarzysz niedoli to Mietek Antosik, syn gajowego z Kołońca. Opowiadał, że Niemcy spalili gajówkę ojca za pomoc partyzantom. Rodzice uciekli a jego Niemcy schwytali gdy wrócił na pogorzelisko po jakieś rzeczy.
Na dworzec przybiegają dziewczyny z wałówkami. Skąd wiedziały, że mnie wywożą? Jutrowsky zadziałał. Żandarmi dobroduszni, pozwalają porozmawiać i pożegnać się. W zamkniętym przedziale przez Koluszki jedziemy do Częstochowy. Żandarmi rozkuwają nas abyśmy się pożywili. Sami jedzą chleb ze smalcem i częstują nas. Ja rewanżuję się lepszymi frykasami i szwaby zajadają się. Częstochowa!
Skutych prowadzą nas do aresztu, przekazują i żegnają życząc powodzenia (ironicznie). W areszcie w jednej dużej sali siedzimy my dwaj z Końskich i kilkunastu chłopaków z Radomia. 
Radomiacy głośno planują ucieczkę w czasie transportu. Po kilku godzinach otoczeni przez przeważnie starszych cywilnych, ale uzbrojonych w karabiny, Niemców (Volksturm) maszerujemy na dworzec kolejowy, gdzie mówią nam, że jedziemy do pracy w kopalni w Austrii Bachstadt, że do uciekających będą strzelać, itp.
Jedziemy w pozamykanych przedziałach pociągu osobowego. Na korytarzu wagonu konwój. Jedziemy przez tereny Rzeszy. Na stacjach ślady bombardowań. Zmienia się krajobraz. Widać ośnieżone góry. Nareszcie stacja docelowa. Zbombardowana. Wysiadamy. Robi się ciemno. Maszerujemy i widzimy przed nami wieże wyciągowe kopalni. Jaka to miejscowość? Jaka kopalnia? Wprowadzają nas do baraku. Każą się rozlokować. Konwojenci ulatniają się. Słychać alarm przeciwlotniczy.
Daję znak Mietkowi i obaj opuszczamy barak. Nie zatrzymywani idziemy na stację kolejową. Na torach stoi pociąg towarowy załadowany wielkimi szpulami drutu kolczastego. Lokomotywa dymi i widać, że pociąg jedzie tam skąd przyjechaliśmy, a więc na wschód. Ładujemy się między szpule i pociąg rusza. Jedziemy noc, dzień i noc. Nad ranem pociąg zatrzymuje się w polu.
Idą dwaj kolejarze i rozmawiają po „śląsku”. Pytamy, gdzie jesteśmy? Odpowiadają, że jest to przystanek Sabinów pod Częstochową. Mówią, że zaraz będzie granica Rzeszy i będą kontrolować pociąg. Lepiej jak dalej pójdziemy pieszo. Radzą przeczekać dzień w pierwszej lepszej stodole a wieczorem przekroczyć granicę, która nie jest specjalnie pilnowana. Wchodzimy do oddalonej od wsi stodoły, zakopujemy się w sianie i śpimy. Budzą nas odgłosy kobiet, które po niemiecku skarżą się do kogoś, że bardzo boją się „Ruskich”. O zmroku opuszczamy gościnną stodołę.
Idziemy przez wieś. Widzimy kościół, w którym odbywa się nabożeństwo w języku polskim. Zaczepiamy wychodzące z kościoła, mówiące po polsku dziewczyny. Pytamy jak przejść granicę? Trochę przestraszone sprowadzają jakiegoś chłopaka, który mówi, że jak się ściemni Niemcy zamykają się w strażnicach. Pokazuje nam kierunek marszu i radzi ruszać natychmiast. Chłopiec daje nam adres w Częstochowie, gdzie mamy zgłosić się po dalszą pomoc. Biegniemy szybko, mijamy w ciemności słupy graniczne i wzgórze. W dole widzimy zaciemnioną, ale migającą światłami samochodów Częstochowę. Udajemy się pod wskazany adres. Jest to melina przemytników. Dużo wódki. Śpimy. Rano budzą nas, dają wałówkę i przeprowadzają bocznymi uliczkami przez miasto. Wychodzimy na szosę do Radomska. Na szosie pełno samochodów z wojskiem. Patrzą podejrzliwie na dwóch oberwańców, ale nie zaczepiają. Przejeżdżający furman jadący do Radomska podwozi nas pod miasto i każe ominąć Radomsko. Pieszo przez Kamieńsk, bocznymi drogami, idziemy na Przedbórz. W Przedborzu na moście posterunek kontrolny. Przejeżdża furgon z workami mąki. Furman każe nam położyć się na workach i udawać pracowników piekarni. Przejeżdżamy przez most nie zatrzymywani. Furman kłania się uniżenie Niemcom. Widocznie ich zna i nie raz przewoził zakazanych pasażerów.
Z Przedborza marsz. We wsi Sęp zatrzymują nas posterunki Oddziału „Wicher” z 25 p.p. AK. Uważają nas za nasłanych przez Niemców szpiegów. Zaczyna być nieprzyjemnie. Wreszcie wśród żołnierzy „Wichra” widzę znajomka. Sprawa wyjaśnia się. „Wicher” daje nam podwodę do Maleńca. W Maleńcu, u moich krewnych Jaskólskich, następuje pożegnanie z Mietkiem. Na drugi dzień zawitałem do rodzinnego domu. Trzeba było zobaczyć minę mojego taty, kiedy mnie zobaczył brudnego, zmęczonego, ale wolnego.
Wiem, że to Opatrzność postawiła na drodze mojego życia oberleutnanta Wehrmachtu Antona Jutrowsky’ego. Kim on był naprawdę? Szlachetnym oficerem Wehrmachtu czy prawym Polakiem w służbie niemieckiej? Jedno jest pewne – BYŁ człowiekiem.

Barański „Tatar” 
Świętokrzyskie Zgrupowania AK „Ponury-Nurt”
 

Ostatnia aktualizacja: 22 sierpnia 2004 w@m

Drukuj Wydrukuj tę stronę