Sztama ze sztuką

21.12.2003

W sobotę, około 23.00, koncertem zespołu „Pink Freud”, zakończyły się prezentacje tegorocznej „Sztamy” i trzeba przyznać, że było to jedne z najlepszych dotychczasowych 24. spotkań.
Olecka publiczność w ciągu czterech dni trwania imprezy zobaczyła 12 spektakli teatralnych, jeden pokaz filmu, wernisaż wystawy oraz wspomniany na początku koncert. Daje to niezłą dzienną przeciętną i ogarnięcie całości imprezy w jednym artykule staje się trudne. Tym bardziej należą się słowa uznania dla organizatora Sztamy – Oleckiego Centrum Kultury i bezpośredniego „komisarza” tejże imprezy, Marka Gałązki. 
Dzień pierwszy „zawłaszczyły” teatry tańca. 
Od pierwszego spektaklu, czyli od „W czerni i bieli” Teatru Okazjonalnego z Sopotu rozpoczęły się wysokie loty. 
Przepiękny spektakl, w którym tancerze Iwona Strupiechowska i Jacek Krawczyk wytańczyli historię o miłości i o umieraniu uczucia. Opowiadali o zrozumieniu, wybaczaniu i współczuciu. 
Spektakl o tym, że uczucie to nie tylko piękne doznania; to także ból, rozpacz i upokorzenie. Jak to powiedział kardynał Wyszyński: „Każda miłość ma swój Wielki Piątek”. Jest to też spektakl o tym, że miłość zwycięża. O tym, że zaufanie i poświęcenie wskrzesza uczucie. O tym, że ufając można oddać się kochanej osobie w całości.
Następnym spektaklem było „Później” teatru Tańca „Projekt” z Białegostoku. Ten spektakl opowiadał o niemożności porozumienia między dwojgiem ludzi. Pomimo licznych prób życie stwarza coraz to nowe przeciwności. Dwie pary opowiadają tańcem o różnych światach uczuć, czasami nawet o czterech takich barwach. Piękny, pełen ekspresji spektakl. Czasami radość przenosi nas na wyżyny istnienia. Ta radość zamienia się w radość tworzenia scenicznego, a potem „Taniec mija jak pożar” – jak to określił Saint-Exupéry. 
Tak i z uczucia odchodzi energia. Aktorzy-tancerze opowiadają o sobie samych. I nie ma w tym czasie w teatrze nikogo innego. Tylko oni i tylko ich opowieść. Przez jedną jedyną chwilę jedna z kobiet jest z tym drugim i to jest tylko blik, ułamek sekundy jej i jego życia. Spektakl o jedności związku. O przywiązaniu, radości i gniewie. Uczucie tylko dla dwojga kochanków. Przecież żyjemy tak jak śnimy – samotnie.
Wyważony, z obłaskawioną energią spektakl Iwony Olszowskiej z Krakowa opowiedział na scenie historię „O Kobiecie, której nie było...?” Bardzo plastyczna opowieść inspirowana plakatem Rafała Olbińskiego (tak było w programie) dla mnie miała nastrój portretów Velaqueza. Powtarzający się motyw podlewania kwiatu był jak rondo we francuskim filmie z lat 60. dwudziestego wieku. Pokazywał cezurę czasową i rozpoczynał jakby nową historię o granej przez tancerkę kobiecie. Drugim spektaklem, który integralnie zaistniał na ekranie filmowym, był pokazany w stylu doświadczeń fotograficznych Cieślewicza film z tańczącą I. Olszowską. Czasami oba obrazy na scenie i na ekranie przenikały się, czasami ruch ekranowy jakby wyprzedzał ruch sceniczny, czasami ruch sceniczny dopowiadał obraz tańca na ekranie. „Pomylić krok w tańcu, lub ciąć krzywo dłutem to też tworzenie” – zdaje się mówić Iwona Olszowska. Jest to też spektakl o ułomności ludzkiego ciała i o przezwyciężaniu niemożliwego. Można też odczytać ten spektakl jakby istniejący w dwóch warstwach: tańca we śnie, tego z marzeń i tańca na jawie – tańca takiego, jakiego naprawdę możemy doświadczyć.
Nieformalna Grupa Teatralna „Kref” z Katowic pokazała spektakl „Dryf”. Opowieść o poszukiwaniach formalnych, jaką jest początek spektaklu przeradza się w mądrą i raz romantyczną, innym razem brutalną opowieść o poszukiwaniu siebie. O świecie, który jest obok nas i który nas przytłacza. Był to spektakl o najbardziej różnorodnej warstwie dźwiękowej. Teatr wybuchów i spadków napięcia scenicznego pokazany najbardziej subtelnymi środkami.
„Teatr Okazjonalny” zakończył pokazy gości przepięknym plastycznym spektaklem „Aromaty”. Gra świateł i w tych światłach gra ciał, ich najdrobniejszych ruchów. Scena powiększająca się nagłym wtargnięciem na nią słońca i pokazująca widzowi to, co jest za horyzontem. Stroje przypominające rzeźbę hellenistyczną, konkretnie parę bożków panów, rozszerza percepcję o nowy wymiar opisywanego zjawiska. W kilku etapach przedstawienia aktorzy usypują znak nieskończoności, ale go nie kończą. Bo czymże jest nieskończoność wobec aromatu, piękna i istnienia? Pomimo zachwiania równowagi scenicznej przeniesieniem części rekwizytów nadal jest pięknie. 
I chyba o pięknie jest ten spektakl? Tak wiele opinii o jego treści usłyszałem od widzów, że nie odważam się stwierdzić jednoznacznie i dlatego pytam.
Pokazy tego dnia zakończył spektakl Sceny Ruchliwej z Olecka. Premierowy pokaz widzowie mogli właśnie zobaczyć podczas Sztamy. 
„Iluzjoner” to spektakl o zatracaniu granic, o tym, że żyjemy by tworzyć, że poprzez sztukę realizujemy się i wznosimy na wyżyny, i też o tym, że spadamy z tych wyżyn. Spektakl opowiada o tworzeniu i o zatracaniu się w nim. Gdzie kończy się sztuka, a gdzie zaczyna życie? – pytają się widza Anna Iwaniuk i Agnieszka Sieczkowska. Same przecież nie wiedzą. Grają w tym spektaklu siebie. Gniewne spojrzenie Anny: „Taka jest rzeczywistość” i uśmiech Agnieszki mówiący „Wszystko w porządku! No, wiecie, czasami trzeba odpocząć od sztuki.” W spektaklu twórczynie pytają o wiele spraw: Co to jest prawda? Gdzie kończy się energia tworzenia, a zaczyna się pustka? Czy czas wraca i pozwala zaczynać coś od nowa? Co dzieje się z ludźmi? Gdzie kończy się scena? Gdzie zaczyna się prywatność? Co to jest aktorstwo i gdzie się ono kończy i zaczyna? Czy artystą się jest czy się tylko bywa?
W spektaklu na pełnych prawach aktorskich biorą udział twórcy tworzonej na żywo muzyki: Piotr Orzechowski, Mariusz Pawełko i Przemysław Sejwa oraz operujący światłem Roman Karsztun.
Gratuluję pomysłu, wykonania i przesłania.
Następny dzień Sztamy rozpoczął się spektaklem „Oni” Oleckiej Formacji Tańca. Spektakl o dwojgu ludziach. O delikatnym rysunku postaci. Proste i czyste przesłanie. Klasyczna muzyka, czyli niby ludowa i opisujący kolejne sceny śpiew. Balet i zbiorowe sceny stanowią cenzury czasowe opowieści. Film dopełnia opisu postaci i je określa.
Studio Teatralne „Próby” z Poznania pokazało spektakl „Piaskownica”. Spektakl aktorski opowiadający o powstawaniu przyjaźni, o rodzeniu się miłości, o przywiązaniu i trwaniu uczucia. 
Miłość bowiem rozwija nas, ale i w jakiś sposób niszczy. Spektakl o tym, że nie ma spełnienia. Że na końcu zawsze jest ból.

 

Dwójka dziewcząt w brawurowy i aktorsko wysublimowany sposób opowiada tę piękną, bolesną i fascynującą historię. W pewnym momencie czułem się jakby narracja przeniosła się do baru, a aktorzy nagle z grających dzieci przeistoczyli się w dorosłych. To wrażenie cały czas tkwiło w tym, co myślałem o treści tego przedstawienia. Bo to była opowieść o ludziach, a nie o dzieciach czy dorosłych. To tak jak u Ushuli Le Guin. Ona traktuje w swych powieściach ludzi dwudziestoletnich jako w pełni ukształtowanych, a nieraz nawet jako ludzi już spełnionych do końca. 
Teatr „Uhuru” z Gryfina wystawił na Sztamie sztukę „Ciało”. Dwie siostry w jednym pomieszczeniu, obok siebie, znające się jak przysłowiowe „stare konie’ ale jednocześnie odkrywające siebie w inny ponadczasowy sposób. Być razem, to trudne. Dwa światy odrębne lecz dopełniające się. Doskonała perfekcyjna gra aktorska. Nieskazitelny warsztat pozwalający na wielowarstwową gradację uczuć. Doskonała zabawa mieszająca czarny humor z melancholią i ciepłem istnienia mimo wszystko.
„Truflasz, czyli polowanie na dzika” Teatru „Muflasz” z Gdańska to wbrew pozorom moralitet o honorze, wierności zasadom i o godności. Poprzez śmiech aktorzy pokazują świat, w którym żyjemy. Cyniczny, brutalny i karykaturalnie śmieszny jest tak bliski i namacalny, że nie czuć jego istnienia. Jest – i to wydaje się normalne. Ale gdzieś w głębi ludzkich uczuć, w krytycznych momentach pojawiają się pytania. I choć na scenie teatru „Muflasz” wydają się śmieszne, to pozostają one podstawowymi pytaniami. O to, co to jest spełnienie, o to, gdzie kończy się cynizm i cwaniactwo a gdzie zaczyna walka o godność. Jest to spektakl, na którym śmiałem się do rozpuku, ale po wyjściu z sali teatralnej spoważniałem i zastanawiać się zacząłem nad problemami co wyżej.
„Miłość Fedry” Teatru Kana ze Szczecina to spektakl, w którym każde słowo boli. Odbijało się we mnie prawie namacalnym, fizycznym bólem. Każdy ruch aktora na scenie jest wściekły, odrażający i zarazem piękny. Teatr opowiada o tym, że uczucia wyższe nie istnieją, są tylko udziałem pojedynczych osób, nigdy zaś par. Sarah Kane, według sztuki której zrealizowano spektakl, nie wierzy w istnienie uczucia, a gdy takie się rodzi, zawsze płaci się za nie najwyższą cenę. Mit Fedry przetworzony przez Teatr Kana przytłacza i obezwładnia. Jakby to nowocześnie powiedzieć – dołuje. I to uczucie jest potężne. I tak jak wspomniałem na początku – każde słowo boli. Każdy ruch aktora jest odrażający i wściekły. Miłość na scenie jest zła i plugawa. Ale nagle w tym chaosie i bezkresnej rozpaczy pojawiają się pytania: Co to jest zdrada? Kiedy dzieje się to naprawdę? Czy tylko wtedy, gdy jeden z kochanków zostanie na niej przyłapany? Czy zdrada to myśl? Czy ciche spełnienie? Wreszcie pytanie transcendentne: co jest ważniejsze – porządnie czy miłość?
Doskonała gra aktorska, perfekcyjna scenografia, światło tworzą spektakl straszny i przepiękny zarazem. Spektakl z pogranicza koszmaru i ułudy. W spektaklu tym ból postaci granych przez aktorów stał się i moim udziałem.
Cieszyńskie Studio Teatralne przywiozło na Sztamę spektakl „Wschodzenie”. Przedstawienie jest próbą adaptacji „Dziadów” Adama Mickiewicza. Scenografia przypominająca wrota cerkwi ze strzępami ikon w oknach. Opowieść wykrzyczana przez aktorów, czasami na dyszkancie lub niezrozumiałym wrzasku. Przetykana melodiami z cerkiewnych chórów i cichymi, w kontekście innych scen dialogami. Czasami w nurt opowieści wpleciona zostaje piosenka lub scena sprzed karczmy albo fantastyczny łemkowski taniec. Barwne, nietuzinkowe postacie. Znawcom teatru podobało się myślenie sceniczne tego teatru. Zbiorowe myślenie sceniczne. Nie ma bowiem do końca aktora, tylko jest reżyserska wizja. Tak też się tworzy teatr. 
Na tegorocznej Sztamie pokazano też film „11.09.01”. Jest to 11 etiud reżyserskich na temat wydarzeń z 11 września w Nowym Yorku. 
Przesłanie filmu, przynajmniej w moim odczuciu, to to, że świat może i jest globalną wioską, ale każdy ma w nim swoją zagrodę oraz oddzielający go od sąsiada płot. Każdy ma też własne poglądy i myślenie i nawet moralność nie jest jednakowa. Jednocześnie jest to budujące i nie. Bo gdy myślę podobnie jak reżyser prezentujący mi swój pogląd, wszystko jest w porządku, ale gdy ktoś inaczej widzi świat... Po prostu trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Przecież może co innego jest w tym naszym świecie ważne? Mogę się też zastanowić nad tamtym pojmowaniem problemów świata...
Najbardziej przejmująca jest nowela meksykanina A. G. Iňámitu. Pokazuje ona czarny ekran rozświetlany krótkimi scenami spadania ludzi z wieżowców WTC. W tle słychać relacje radiowe i modlących się ludzi. Przepiękny treściowo jest obraz Amerykanina Sama Penn, a poetycko zabrzmiał obraz słynnego Claude Leloucha. 
Pokazy Sztamy zakończył koncert zespołu „Pink Freud”. Doskonała grupa, doskonali muzycy, doskonały koncert. To jakby taki nawrót do impresjonizmu muzycznego, tym razem jednak w jazzie i wszystkim tym co ci muzycy włączyli do swego pojmowania świata poprzez muzykę. Tworzy się z tego niepowtarzalny, płynący nurt dźwięków, jakby przypływ, klimat rozkołysania, zwiewności przetykanej mocą. Czasami, u tych muzyków tzw. zimne brzmienie instrumentów staje się ciepłe. To jest dopiero magia!
Obrazu scenicznego dopełniały kompozycje wizualne Jarosława Szwocha. (O jego wystawie w recenzji z Galerii sztuki Prawdziwej im. Andrzeja Legusa”).
Podsumowując przegląd trzeba stwierdzić, że jeszcze na żadnej Sztamie nie było tyle opowieści o miłości. Daje to pewien symptom do myślenia nad tym, jak deficytowym zjawiskiem jest miłość w pędzącym z niesłychaną szybkością świecie. Coraz mniej czasu mamy dla drugiego człowieka. Zamykamy się w domach z komputerami, zwierzętami, telewizją, radiem i nasłuchujemy rytmu płynącego ze świata. Nie wiemy co dzieje się za ścianą. Nie rozumiemy naszych bliskich. Zagłębiamy się w media i w nich rozpoznajemy świat. Ale przecież jest on tylko ułudą i wirem cyberprzestrzeni. To prawdziwe życie idzie gdzieś obok nas. Przemija i blednie w oddali. Czas ucieka między palcami jak woda. Gdy wreszcie chcemy w nie wrócić, okazuje się, że brzeg jego już się zmienił, i domy nowe w tym mieście zbudowano, i nie poznajemy już ulic, i już nigdzie trafić nie umiemy. Zaś miłości nasze są już zbyt daleko by do nich dojść.

Bogusław M. Borawski

Spotkania ze Sztuką Alternatywną SZTAMA XXIV Więcej

 

 

 

 

Ostatnia aktualizacja: 21 grudnia 2003 w@m

Drukuj Wydrukuj tę stronę