Podczas I Wojny Światowej Gordejki były okupowane przez Rosjan. Rozlokowali się także w starej szkole, a znalezione książki użyli do wybrukowania podjazdu do szkoły. Nasza stara sąsiadka, pani Spakowski, która tam wtedy była, zachowała wszystko to jeszcze dobrze w pamięci. Po Rosjanach zostały dwa groby, którymi opiekowały się później dzieci szkolne. W 1929 r. szkoła została przebudowana. W tym czasie lekcje odbywały się w pomieszczeniu cegielni w Gordejkach Małych. Nowy budynek był bardzo ładny, pomalowany na biało z zielonymi ramami okiennymi. Przed nim ojciec posadził czerwone róże pnące. Klasa była jasna i przyjazna. Na lewo od pieca kaflowego znajdowała się tablica dla małych dzieci, na prawo zaś dla dużych. Mapy i rolki z obrazkami do lekcji geografii, przyrody i religii przechowywane były w szafie siennej i klasowej. Na jej drzwiach przeczytać można było słowa Goethego: „Tchórzliwa myśl, trwożliwe wahanie.” Nauczanie i uczenie się pozbawione dyscypliny i koncentracji było ledwie możliwe, gdyż taki był mniej więcej przebieg lekcji: uczeń 8. rocznika czytał lub pisał z małymi dziećmi. Uczniowie z poziomu średniego pisali wypracowanie, a z wyższego byli, po starannym przygotowaniu nauczycielskim, nauczani z geografii i historii. A wszystko to odbywało się w jednym pomieszczeniu. Nasza matka urodzona 30. maja 1899 w Obszarnikach (Kleßowen)/Prusy Wschodnie, przed ślubem była także nauczycielką i dawała lekcje robót ręcznych i śpiewu.<BR>W owym budynku zamieszkiwaliśmy&nbsp; pięć pokoi i werandę. Oferowała ona wspaniały widok ponad ogrodem i jeziorem na wieś Dobki (Markgrafsfelde). Kiedy przybywał z Olecka radca szkolny Bajohr, wówczas przesiadywał tam „tylko aby popatrzeć”, jak miał w zwyczaju mówić. To dzięki staraniom naszych rodziców, udało się harmonicznie i socjalnie ukształtować tę idylliczną wieś. Matka często była położną, gdy pani Engel z Olecka nie była w stanie przybyć na miejsce o czasie. Poza tym opiekowała się dziećmi, których matki były chore a ojcowie pracowali w polu. Ojciec nasz wygłaszał mowy na wieczornym czuwaniu nad trumną ze zmarłymi i udzielał życzliwych „wprowadzeń”, gdy po ślubie przychodziły młode, niedoświadczone chłopki na gospodarstwo swojego męża. Z pomocą członków gminy urządzał dożynki, wiejskie uroczystości i Święta Bożego Narodzenia.
Szczególnie ważne miejsce w ciągu roku zajmowało szkolne święto w naszym lesie organizowane dla wsi Duły, Jaśki, Dobki, Doliwy (Teichwalde) i Gordejki. Odbywały się tam ambitne przedstawienia jak Schillera „Wilhelm Tell”, zaś dźwięczne chóry szkolne spotykały się z wielkim aplauzem. Do tego urządzano sportowe zawody dla poszczególnych grup wiekowych oraz wspólne tańce, do których przygrywał stary Blechert z Duł. Ojciec próbował hodowli jedwabników i  sadził morwy, a także polecił sprowadzić białe pawiówki&nbsp; z Wiednia. Niestety nie przetrzymały mazurskiej zimy. Gołębie pochowaliśmy godnie w ogrodzie.


Szkoła w Gordejkach 1984 r.

W 1931 r. otrzymaliśmy radio, które działało z akumulatorem i anodą. Wtedy w niedzielę zbierały się stare chłopki, które nie mogły, aż do Olecka jechać do kościoła, aby słuchać u nas nabożeństwa. Jednak jeden z synów naszego wiernego pomocnika nie potrafił, przy dźwiękach wydobywających się z odbiornika, wziąć się do żadnej roboty, krzyczał więc: „Przestańcie! Przestańcie!”

Dzięki pomysłowi ojca został zbudowany pod koniec lat 30 na dziedziniec szkolny, przy wsparciu szczodrymi datkami bezinteresownej pomocy, odtąd miały się tam odbywać wszystkie uroczystości wiejskie. Młodzież zaś miała znaleźć tu okazję do wspólnego majsterkowania, pracowania i czytania. Dzisiaj, po 50 latach, są owe spotkania bardzo wspierane przez Polaków. Z nowym „duchem czasu” po 1933 r. nadeszły nowe prawa, nowe plany nauczania i podręczniki, co też znalazło swoje odbicie w nauce szkolnej.

Po ucieczce z ojczyzny ojciec nasz zmarł w 1957 r. w Itzehoe. Olecki radca szkolny i drogi przyjaciel naszej rodziny, wujek Fritz Klein,  przywołał jeszcze raz przy trumnie ojca obraz tamtych Gordejek. Nie wolno nam tego zapomnieć.

Chętnie wspominam mój pierwszy dzień w szkole u pana Grunaua. 1. kwietnia 1930 przyprowadziła mnie matka do szkoły, do której zostałam przyjęta. Poza mną byli tam jeszcze dwaj nowicjusze. Byłam najmniejsza ze wszystkich i mogłam przeszukać wszystkie kieszenie nauczyciela w celu znalezienia cukierków. Było wiele zabawy i szybko pozbyłam się swojej nieśmiałości. Budynek szkolny stał na małym wzniesieniu w środku wsi. W klasie znajdowało się miejsca dla ok. 40 dzieci. Uczyły się w niej wszystkie roczniki, których było osiem. Dziś wydaje się niewyobrażalne, jak jeden nauczyciel potrafił utrzymać w ryzach wszystkich uczniów. Pan Grunau czynił to wyśmienicie z cierpliwością i zrozumieniem. Klasę wypełniały zwyczajne ławki drewniane i stoły z kałamarzem i schowkiem na ołówek oraz obsadkę do pióra. Zimą ciepło utrzymywał wielki piec kaflowy. W ciemniejsze dni salę oświecały lampy naftowe, nie było bowiem jeszcze światła z wtyczki z prądem. Nasz pan nauczyciel Grunau wraz z małżonką byli wytworną parą – bardzo uprzejmi, a przez wszystkich szanowani i poważani. Mieli dwie śliczniutkie córki, później zaś urodził im się jeszcze chłopiec. Za moich czasów Anneliesa i Erna były jeszcze zbyt małe, aby chodzić do szkoły.
My, czyli najmłodsi ćwiczyliśmy pisanie, czytanie i rachowanie. Mimo, że byliśmy początkujący, to na lekcji śpiewu musieliśmy bardzo się wytężać. Do dziś pamiętam wiele piosenek. Podśpiewuję sobie nawet chętnie „Dziko wzbiera woda w jeziorze” i przemieszczam się myślami do czasów dzieciństwa. Uczyliśmy się również wiele wierszy, przestrzegając właściwej intonacji.
Podczas lekcji przyrody, cztery młodsze klasy, wędrowały z nauczycielem poprzez kwitnące, słoneczne pole. Było jeszcze tyle roślin i gatunków zwierząt do zbadania. Pan Grunau wzbogacał naszą skąpą wiedzę przez pouczające pogadanki. Przechodziliśmy koło złotych łanów. Cierpki zapach dojrzałości kazał nam przeczuwać zbliżające się żniwa. Co za wspaniały przepych kwitnącego zboża i maków otaczał falujące pola. Daremnie próbowaliśmy wypatrzyć straszną „Babę zbożową”, widocznie więc musiała przechodzić gdzieś indziej. Wysoko w górze, wśród ciepłego powietrza dokazywały skowronki, do których przyłączała się cała rzesza innych ptaków.

Lekkim krokiem szliśmy do pobliskiego jeziora, wijącego się wzdłuż wsi. Jakże rozmarzone spoczywało w swym wytwornym majestacie. Powierzchnia podobna była, w błyszczącym południowym słońcu, do złotego dywanu. Jednak i ono potrafiło być podstępne. Podczas wichury, burzy i deszczu smagało olbrzymimi falami o brzeg, a kiedy się uspokajało, rozkładało grubą, białą koronę z piany wokół wzruszonego brzegu. „Kiedy mnie matka łajała za młodego czasuWychodziłam, hen do zielonego lasu,I przynosiłam przy wichrze i zamieciTo, co zielone w zimie i śnieg w lecie. ”Następuje jeszcze kilka wersów odzwierciedlających znaczenie piany morskiej i zieleni jodłowej. Przechadzki przez jeszcze zdrową przyrodę sprawiały wiele przyjemności i dodawały ochoty do życia. Gdy odbywało się letnie święto szkolne, pan Grunau postarał się o duże urozmaicenie. My, dziewczęta tańczyłyśmy w jasnych spódniczkach z zielonymi wianeczkami na głowie i podskakiwałyśmy w kółku jak ważki, a chłopcy urządzali rozmaite gry. Było wiele zabawy dla młodych i starszych. 

Kiedy wcześnie przychodziła do nas zima, wówczas wkrótce zamarzało jezioro. Wędkarze wybijali dziury w lodzie, stawiali przy nich dla zabezpieczenia jodły i wyciągali z lodowatej wody, za pomocą sieci, smaczne ryby. Często obserwowałam ich wraz z innymi dziećmi, przy tej pracy. Nasz nauczyciel także hasał, z Erną i Annelisą oraz całą klasą, po gładkim jak lustro lodzie. Wszyscy mieli przy tym dużo radości. Najlepiej wychodziło to na drewnianych pantoflach i toporkach do lodu. Sprawiało to wręcz niebiańską przyjemność i to bez biletu wstępu. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i zaczęto poczynać przygotowania do kazania porannego. Pilnie ćwiczyliśmy pieśni, wiersze i widowiska, a trzeba przyznać, że pan Grunau wiedział jak nas tym zafascynować. Sam zresztą układał wiersze, które przejmowały do głębi serca. Zaledwie miałam sześć lat, a już musiałam pracowicie brać udział. Sztuka z Horstem Konopką jako Świętym Mikołajem i ze mną jako aniołem została bezbłędnie wystawiona na scenie. Potem śpiewałam piosenkę „Dzwoń dzwoneczku ding dong ding” i wydzwaniałam zwrotki, a w tle sceny chór śpiewał ze mną dalej. W międzyczasie zaś duzi uczniowie przedstawiali swoje świąteczne sztuki. Na samym końcu musiałam wygłosić wiersz naszego nauczyciela. Głośno i wyraźnie recytowałam: „Jestem tu najmniejsza w sali…” i z podniesionym palcem wskazującym kończyłam wierszyk: …więc bądźcie mi wszyscy duzi i mali prawdziwie pilni na każdym kroku w nowym 1932 roku.” Niestety następne wersy nie pozostały mi już w pamięci.

Te uroczystości były zawsze uwieńczone zupełnym sukcesem. Mieszkańcy wsi przychodzili tłumnie i przeżywali kilka szczęśliwych, przedświątecznych godzin, dzięki naszemu aktywnemu, przykładnemu nauczycielowi Grunauowi. Podziękowania należą się również pani Grunau, która pracowała w cichości. Latem 1932 r. nadeszło dla mnie bolesne pożegnanie. Moja ukochana szkoła i nauczyciele, jak również Annelisa i Erna pozostały za mną. Opuściłam przyjaciół we wsi Gordejki, aby spotkać ich ponownie po prawie 50 latach w Hannoverze na spotkaniu Olecczan. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa.
Autorstwa Elsy Schäfer, z domu Fraube, zamieszkała w Holzminden


Szkoła w Gordejkach 2011 r.


Szkoła w Gordejkach 2011 r.


Na podstawie: „Treuburger Heimatbrief" nr 14/1987
Tłumaczenie: Koło Miłośników Ziemi Oleckiej przy Stowarzyszeniu "Przypisani Północy" w Olecku
Fotografie: „Treuburger Heimatbrief" nr 14/1987. J.Kunicki