Image Niemcy nie mają historycznej racji, ale mają lepszych historyków. Z powikłaną historią mojego miasta stykałem się już od piaskownicy. Dosłownie.
Niemal codziennie z przepięknego, przedwojennego budynku przedszkola przy Placu Wolności, parami i pod czujnym okiem pań wychowawczyń, szliśmy spacerkiem w stronę tajemniczego, drzewiastego wzgórza w samym środku miasta. Na jego szczycie znajdował się nasz plac zabaw. Kiedy lepiej pogrzebało się tam szpadelkiem w ziemi, można było dokopać się do ozdobnej, kościelnej posadzki. W powtarzaną ze zgrozą opowieść o tym, że był tu kiedyś kościół wierzyłem tak samo, jak każdy przedszkolak wierzy w wawelskiego smoka albo krasnoludki. Tyle, że z czasem okazało się że to prawda. Kiedy Karol Wojtyła został papieżem, komunistyczne władze szczodrze sypnęły strzeżonymi wcześniej jak oko w głowie pozwoleniami na budowę kościołów. Mój plac zabaw gruntownie rozkopano, aby stworzyć trwały fundament pod nową, katolicką świątynię. Oczom zdumionych odkrywców ukazały się obszerne podziemia pełne kości wielu pokoleń wcześniejszych mieszkańców miasta: szacownych pruskich mieszczan. Tak więc, dosłownie i w przenośni, swoje dzieciństwo w Olecku spędziłem na grobach jego niemieckich założycieli.

 

Nie jestem historykiem, ale urodziłem się i przez kilkanaście lat mieszkałem w mieście, która po raz pierwszy w swojej historii w granicach Polski znalazło się na mocy Układu Poczdamskiego z sierpnia 1945 roku, dlatego na bieżąco irytuję się tym, co dzieje się w kwestii Związku Wypędzonych i Powiernictwa Pruskiego.
Nie roszczę sobie pretensji do ocen moralnych i ogólnych racji historycznych w kwestii tak zwanego wypędzenia. Chciałbym tylko opowiedzieć o tym, jak to wszystko wyglądało w mojej rodzinnej miejscowości. Wiedzę na ten temat czerpię z kilku niezależnych źródeł niemieckich i polskich, ale przede wszystkich z wiedzy potocznej mieszkańców Olecka.

Żeby natknąć się na pozostałości "czasów niemieckich" nie musiałem nawet wychodzić z domu, bo sam mieszkałem w "poniemieckim" budynku. Dziś wiem że były to pomieszczenia biurowe browaru i rozlewni "Vonberg", którego częściowo spalone zabudowania widziałem przez okno w kuchni.
ImageWszystko w Olecku było "nowe" albo "poniemieckie": domy, ulice, przedmioty. A co się stało z owymi Niemcami? Wyjechali. Jakoś ich specjalnie nie żałowałem, bo kojarzyli mi się ze zbrodniarzami i głupkami z serialu "Czterej pancerni i pies", a później też z drużyną futbolową która w 1974 roku zdradziecko ukradła nam tytuł Mistrza Świata.
Dla dorosłych Niemcy byli tematem tabu. Ucinali rozmowy albo pletli coś "że się nam należało" za Lwów i Wilno (dla mnie równie dobrze mogli dorzucić Madagaskar - brzmiał równie egzotycznie). Dorośli, którzy dobrze pamiętali wojnę, podświadomie brali udział w zimnowojennej ściemie. Irracjonalny strach przed powrotem Niemców jest zresztą w Olecku wyczuwalny do dzisiaj. Młodzi się z tego śmieją, ale starzy wiedzą swoje: "zobaczycie, przyjdą i nas wykupią. Wtedy się pośmiejecie!". Poprzednia fala histerii była związana z wejściem do UE, obecna - oczywiście z działalnością Powiernictwa Pruskiego i Związku Wypędzonych.
Obowiązująca w szkołach peerelowska propaganda niczego bliżej nie wyjaśniała, wrzucając Prusy Wschodnie do jednego worka z Ziemiami Odzyskanymi na zachodzie, "powrotem do macierzy", na "prastare ziemie piastowskie". W ogóle nazwa Prusy Wschodnie była lekko nielegalna - oficjalnie mówiono o tzw. Mazurach.
Tematem tabu była również historia wspomnianego kościoła który jakoś wyparował i innych "zniszczeń wojennych". Ale tylko do sierpnia'80. Potem Armia Radziecka z braterstwa broni przeszła na pozycje okupanta i historia "wyzwolenia miasta" stała się tajemnicą poliszynela.
Otóż 23 stycznia 1945 roku do perfekcyjnie wyludnionego i kompletnie nie bronionego miasta wkroczyła zwycięska Armia Czerwona. Radzieccy żołnierze odpoczywali tu i czekali na wyrównanie linii frontu. Trzeciego dnia jednak, jakiś wyjątkowo rozgarnięty lingwistycznie oficer polityczny domyślił się pochodzenia ówczesnej nazwy miasta (Treuburg, czyli Wierny Gród). W patriotycznym szale poderwał żołnierzy aby zemścili się mieście, które w swojej nazwie miało wierność Rzeszy Niemieckiej. Żołnierzom żyjącym zapewne mitem bohaterskiej obrony Stalingradu symbolicznego znaczenia nazwy miasta nie trzeba było tłumaczyć. Puścili w dymem rzeczony protestancki kościół w środku miasta i dwa rzędy kamienic przy rynku.
Oczywiście w powojennej historii miasta fakt ten był skrzętnie ukrywany, ale już na kompletnego Monthy Pythona zakrawa fakt, że ów akt bezsensownego wandalizmu czczono co roku w czasach PRL jako "rocznicę wyzwolenia Olecka".
Nie chcę udawać adwokata Armii Czerwonej - w ostatecznym rozrachunku to nie Niemcom ale mi podpalili miasto - ale na ich marne usprawiedliwienie można powiedzieć, że nie mogli wówczas wiedzieć, iż po wojnie Prusy Wschodnie przypadną ich "sojuźnikom" i że widząc zrównane przez Niemców z ziemią radzieckie miasta i wioski naprawdę mieli za co się mścić. Inna sprawa że nie dokonali aktu zemsty w afekcie, ale dopiero po trzech dniach i z całkowitą premedytacją i nie z porywu serca, ale na rozkaz politruka, o atawistycznej rządzy odwetu nie ma tu co raczej mówić.

Właśnie jakoś na początku lat 80., na fali kompletnego przewrotu w myśleniu o historii w ogóle, wściekły, że przez tyle lat byłem robiony w konia przez sowiecką propagandę, na własną rękę zainteresowałem się tajną historią mojego miasta.
Najpierw byłem lekko przerażony. Czułem się jak Neo który dowiedział się że żył w "Matriksie". Myśląc o doskonale znanych, ukochanych miejscach z dzieciństwa, z którymi łączyły mnie tyle cudownych wspomnień, musiałem się nauczyć traktować je jako stworzone przez moich znienawidzonych wrogów: filmowych faszystów, hitlerowców, nazistów, Niemców, Prusaków, Krzyżaków, szwabów, szkopów, esesmanów itd. Najpierw myślałem: poszli won i dobrze im tak! Ale z czasem, w moim dziecięcym rozumku musiałem jakoś poukładać, że owi zbrodniarze, oprócz obozów koncentracyjnych stworzyli tak piękne miejsca. Powoli i bardzo nieśmiało zaczynałem współczuć tysiącom ludzi, którzy żyli w tym samym mieście co ja, ale 22 października 1944 roku zamykając za sobą drzwi wagonów, zamknęli 400-letnią historię swojego regionu, miasta, swoich rodzin. Zostawiali wszystko - domy, majątek, pamiątki, wspomnienia, groby bliskich, swoją przyszłość, którą na pewno wiązali z tym miejscem. Raczej wiedzieli, że odjeżdżają na zawsze. Może ich miejsce na ziemi w ogóle przestanie istnieć? A może za chwilę nie będzie ich samych? Co czuli? Na pewno czuli że rozstają się z miejscem szczególnym. Wiem że to brzmi banalnie, bo można powiedzieć że każdy dom rodzinny i rodzinne strony to miejsca wyjątkowe, ale w Olecku jest jednak naprawdę coś szczególnego. Z kilku powodów.

ImageJuż sam widok miasta harmonijnie wtopionego w krajobraz mazurskich jezior, rzek, lasów, pagórków i polodowcowych dolin, robi ogromne wrażenie. Przyjeżdżający tutaj po raz pierwszy są po prostu oczarowani. Potem wrażenie robi samo miasto. Jego układ, logika i czytelność pochodzi jakby wprost z komputerowej gry "Sim City".
Wynika to z faktu, że Olecko zostało od razu zaprojektowane jako miasto. Nie było rozrastającą się osadą czy powiększającą się wsią, która dostała w końcu prawa miejskie. Wyznaczony w 1560 plan miasta, ze swoim ogromnym rynkiem, kościołem, młynem i głównymi ulicami istnieje do dzisiaj. Np. ulica Młynowa w Olecku (dawniej Muhlen-Strasse) jest grubo o ponad 100 lat starsza od Marszałkowskiej w Warszawie.
Zaczęło się od tchnienia wielkiej historii: około roku 1560 w po-krzyżackim zameczku myśliwskim położonym na malowniczym wzgórzu przy ujściu rzeki do jeziora, spotkał się książę pruski Albrecht Hohenzollern z polskim królem Zygmuntem Augustem. Pretekstem było polowanie, a tak naprawdę - negocjacje polityczne. Musiało pójść nieźle, skoro na pamiątkę spotkania, obaj władcy postanowili nadać prawa miejskie dwóm miejscowościom po obu stronach granicy. Albrecht powołał miasto Margrabowa (Albrecht był margrabią brandenburskim), a Zygmunt August - Augustów. To oczywiście w dużej mierze mitologia, bo miast nie zakłada się dla uczczenia spotkań, tylko z przyczyn ekonomicznych. W tej części Prus Książęcych nie było jeszcze miasta, miasto zostało upatrzone już wcześniej przez Księcia i jego mierniczych, a bliskość granicy z Rzeczpospolitą miały mu przynosić zyski z ceł, podatków i handlu. Spotkanie było co najwyżej pretekstem do nadania nazwy.
Zasadźcą miasta był polski szlachcic z Mazowsza Adam Wojdowski, najpewniej protestant, bo Albrecht raczej nie chciałby mieć katolickiego miasta w dopiero co zreformowanych i sekularyzowanych Prusach.
Potem tchnienia wielkiej historii zdarzały się tu raczej rzadko i miały zdecydowanie niszczycielski charakter. Miasto ostro dostało w kość już podczas potopu szwedzkiego. Połączone wojska koronne i tatarskie (u Sienkiewicza pod wodzą Kmicica) paliły, grabiły i brały jasyr w zemście za zdradę i poparcie Pruskiego elektora dla Karola Gustawa. Potem rozmaite "przemarsze wojsk" zdarzały się już regularnie przy każdej większej burzy dziejowej. Na dodatek ponad przepisowa ilość pożarów, zaraz, klęsk żywiołowych i okresów głodu spowodowały, że jeszcze 200 lat od założenia nie wszystkie parcele przy rynku wyznaczone przez Wojdowskiego były zamieszkane. Miasteczko gnuśniało i głupiało na zapomnianych przez boga i ludzi wschodnich krańcach Rzeszy. Goethe'owie, Beethovenowie i Marksowe się tu raczej nie zdarzali (Immanuel Kant mieszkał w sumie niedaleko, ale ponoć nigdy nie opuszczał stołecznego Konigsberg). Rząd dusz należał raczej do legendarnie konserwatywnej i militarystycznej pruskiej szlachty "Von-cośtam" i równie ograniczonego światopoglądowo pruskiego drobnego mieszczaństwa. Miasto nie spełniło pokładanych w nim oczekiwań, mierzonych wielkością zaplanowanego przez księcia Albrechta rynku o wymiarach ok. 255 x 228 x 215 x 255 metrów. Poważnie! Rynek krakowski, uchodzący za jeden z największych w Europie ma ok. 200 x 200 m. Rynek starego miasta w Warszawie to "marne" 90 x 72 m. Albrecht musiał więc planować metropolię na miarę Królewca, o ogromnym znaczeniu handlowym.
Ale sława i potęga miasta miała dopiero nadejść i to nie z gospodarczej, ale nieoczekiwanie - z politycznej strony, a jej rozmiary miały okazać się nawet większe od rozmiarów monstrualnego rynku. W plebiscycie z 1920 o przynależności Prus do Niemiec lub Polski głosy rozłożyły się w proporcji 28625 do 2 (słownie: dwóch)!
Powodów było wiele: zmasowana akcja propagandowa, słabość dopiero co odrodzonej Polski, perfekcyjnie przeprowadzona akcja importu z Rzeszy 12 tysięcy ludzi (40% uprawnionych) o margrabowskich korzeniach, którym przysługiwało prawo głosu. Sam akt głosowania miał charakter nie tylko jawny, ale ostentacyjny, co przestraszyło resztkę niezdecydowanych. Ale prawdziwy powód był jeden: polska ludność która przez lata napływała tu po społu z niemieckimi osadnikami kompletnie się zgermanizowała, była w większości protestancka, zniemczyła pisownię swoich nazwisk, nie znała polskiego (albo tzw. mazurskiego) i generalnie nie chciała mieć z Polską nic wspólnego.
W ogarniętej chaosem, zniszczonej wojną i upokorzonej Traktatem Wersalskim Republice Weimarskiej to musiał być mocny symbol: gdzieś na rubieżach dawnej Wielkiej Rzeszy żyją jeszcze żarliwi patrioci. Prawdziwy duch germański przetrwał wśród prostych ludzi i teraz całe Niemcy muszą czerpać z tej krynicy germańskich cnót. Nie wszystko stracone! Margrabowa stała się symbolem. Władze miasta rozpięły wszystkie żagle alby łapać nieoczekiwany wiatr historii i nadrabiać wiekowe zaległości cywilizacyjne. W 1927 roku odsłonięto pomnik trwałości Rzeszy w Prusach Wschodnich. Pomnik to mało powiedziane - to w istocie ogromny kompleks złożony z kilkusetmetrowej lipowej alei z masztami flagowymi, licznych kamiennych schodów którymi wstępowało się na obszerny plac otoczony pruskim murem i średniowieczną fortecą naturalnej wielkości na sczycie. Już rok później odbyła się tu propagandowa hucpa o nazwie Chrzest Pruski. Był to modny wówczas nacjonalistyczny obrzęd zastępowania nie dość niemiecko-brzmiących nazw miejscowości (często pochodzenia polskiego lub nawet pogańskiego pruskiego). I tak Margrabowa została przechrzczona na Treuburg, czyli Wierny Gród. A to był dopiero początek, bo kiedy Hitler doszedł do władzy dociśnięto pedał nacjonalistycznego patosu do dechy czyniąc zeń miasto wzorcowe - nazistowską Nową Hutę. Treuburg odwiedzały całe wycieczki "patriotycznej młodzieży" aby czerpać z tej krynicy germańskich cnót.
ImageDo Olecka popłynęły ogromne państwowe dotacje i chociaż miasto miało już wszystkie najważniejsze zdobycze cywilizacyjne, jak elektryczność, gazownię, oświetlenie ulic, szpital, wodociągi, kanalizację, kino, szkoły i masę budynków komunalnych, rozbudowaną linię kolejową itd., teraz pojawiły się pieniądze np. na szpital, drogi, infrastrukturę wypoczynkową i sportową. O jej poziomie może świadczy fakt, że właśnie w Treuburgu przygotowywała się niemiecka kadra olimpijska do igrzysk w Berlinie w 1936 roku. Może też świadczyć o potędze ducha jej mieszkańców, bo wysłanie sportowców do miasta które było symbolem największego tryumfu i odrodzenia Niemiec po I Wojnie Światowej musiało mieć wielki aspekt propagandowy i polityczny. Co działo się wówczas w głowach mieszkańców miasta można się tylko domyślać. Powojenne źródła niemieckie nie ujawniają tak chętnie liczebności i aktywności lokalnej komórki NSDAP, jednak w Noc Kryształową z 9 na 10 listopada 1938, synagoga przy rynku sama się nie podpaliła. W Treuburgu i okolicach żyło od pokoleń ok. 200 Żydów. Po Nocy Kryształowej większość udała się na wygnanie. Pożar musiało widzieć całe miasto. Więcej o tym wydarzeniu mógłby mi pewnie opowiedzieć "partyjny kolega" o numerze legitymacji 01590. Jego numerowaną, aluminiową odznakę z "gapą" i swastyką z napisem "Die Kreistag NSDAP, Treuburg, 1939" znalazłem jeszcze będąc dzieckiem. Była najcenniejszym eksponatem moich zbiorów, bo nie była anonimowa jak np. moneta, ale przywiązana do konkretnej daty, miejsca i osoby. W sumie można by dzisiaj, docierając do archiwów, ustalić nawet jego personalia, wygląd, cały życiorys. Dotrzeć do rodziny, bo "partyjny kolega" pewnie już dziś nie żyje. Szkoda. Chciałbym go zapytać czy pomyślał kiedyś, że ogień którym (może nawet osobiście) podpalał świątynię swoim żydowskim sąsiadom, to w istocie ten sam ogień, którym sześć lat później Rosjanie podpalili jego kościół. Szczerze wątpię czy pomyślał, bo w Niemcach, pomimo "pracy domowej z historii", którą podobno pracowicie odrabiali po wojnie, na szczeblu podstawowym dominuje moralność Kalego: my wam podpalić synagogę - dobrze. Wy nam podpalić kościół - zbrodnia!
Odznaka "partyjnego kolegi nr 01590" jest w moich rękach od ponad 30 lat i zawsze przypomina mi że przedwojenne Olecko, obok rumianej, prostodusznej i tępawej buzi poczciwych mieszczan, którzy założyli Towarzystwo Upiększania Miasta, żeby wszystko było "shone", ma potworne, złowieszcze oblicze czaszki z piszczelami.
Byłoby nieprawdopodobne, gdyby obywatele miasta sami uwzniośleni plebiscytowym sukcesem nie ulegli histerycznej propagandzie, nie poczuli się szczególnie jako jedyni, prawdziwi stróże świętego, germańskiego, ognia i jako tacy nie uczynili z siebie awangardy ruchu nazistowskiego.
W Polsce źródeł na ten temat nie ma, a Niemcy nie bardzo się nimi szczycą. Chciałbym oczywiście wiedzieć ilu członków liczyła "powiatowa organizacja partyjna", ilu z nich trafiło do Wermachtu a ilu do SS. Ze strzępów informacji wynika, że w powiecie było 13 terenowych oddziałów NSDAP. Szefem wszystkich był Walter Tubenthal - starosta olecki w latach 1934-45, czyli że od momentu dojścia Hitlera do władzy aż do ewakuacji władza "świecka i duchowa" w powiecie spoczywała w tych samych rękach. (Kreisleiter) Tubenthal został starostą po doktorze prawa Bruno Waschmannie (1921-33), który uchodził w mieście za wzór energicznego, kompetentnego i uczciwego urzędnika. To on wykorzystał koniunkturę po plebiscycie. Jego czasy to długa lista wielkich inwestycji za pieniądze federalne. Miał jednak jedną wadę: nie był nazistą. Pomimo wielkiego autorytetu i zasług został wylany w kiepskim stylu. Jego miejsce zajął 33-letni partyjny aktywista. Skąd my to znamy
Chociaż tuż przed wysiedleniem miasta Tubenthal wcielił do Volksturmu i wysłał na śmierć 2200 pozostałych w mieście mężczyzn (przeważnie starców i chłopców), sam dożył w Hamburgu w wieku 87 lat. On na pewno mógłby opowiedzieć jak wyglądała Noc Kryształowa w moim rodzinnym mieście.
Oczywiście nie zrobił tego sam. Jestem przekonany że mieszkańcy udzielali mu całkowitego poparcia i po zajściu klepali po plecach z uznaniem. Po Nocy Kryształowej i spaleniu Świątyni, Żydzi w większości wyjechali z Wiernego Grodu jak kiedyś z Jerozolimy. Sześć lat później musieli stamtąd wyjeżdżać ich oprawcy.
Rzadko zdarza się aż tak wyraźnie słyszeć złośliwy rechot historii: niedzielę 22 października 1944 roku nie kto inny jak nasz znajomy Kreisleiter Tubenthal, jako starosta powiatu Oletzko wydał rozporządzenie o ewakuacji miasta. Treść rozporządzenia była oczywista od dawna i każdy mieszkaniec się do niej bardzo precyzyjnie przygotował. Niewiadomą była tylko data, uzależniona od wydarzeń na zbliżającym się nieuchronnie froncie.
W kilku precyzyjnie sformułowanych punktach każdy mieszkaniec Treuburga został poinformowany i tym co ma robić. Wysiedlono wszystkie kobiety, dzieci oraz mężczyzn poniżej 17 i powyżej 60 roku życia. Pozostać mieli kierownicy urzędów i zakładów pracy, pielęgniarki i lekarze oraz żeński personel biurowy konieczny do funkcjonowania starostwa, urzędu miejskiego, kolei, poczty i służb partyjnych (!). Czyli że miały pozostać tylko osoby konieczne do funkcjonowania służb potrzebnych wojsku: kolej, łączność, szpital, zaopatrzenie, zakłady naprawcze, administracja i partia musiały działać. Z rozporządzenia wynika jednak jasno, że w mieście mają pozostać wskazane osoby, a wszystkie inne mają wyjechać. Intencja jest oczywista: rozporządzenie nie jest "prawem do wyjazdu", ale nakazem wyjazdu. Każdy kto chciał, mógł wszak wyjechać wcześniej. Nikt tego nie zabraniał. Teraz jednak, gdy zbliżał się front, miast należało "oczyścić" z niepotrzebnych cywilów, którzy mogliby panikować, blokując drogi utrudniać ruchy wojsk, dokonywać aktów zdrady i sabotażu, albo wreszcie plądrować. Wszak w mieście pozostawał bez opieki dorobek wielu pokoleń tutejszych obywateli. Któż zagwarantuje że nie zdarzą się akty bezkarnych kradzieży?
Z logiką takiego postępowania spotkałem się 11 września 2001 w Nowym Jorku. Po zawaleniu się budynków WTC otaczający je obszar na Manhattanie został natychmiast odcięty przez oddziały marines, które nie tylko nie wpuszczały tam gapiów, dziennikarzy czy postronnych przechodniów, ale też mieszkańców którzy pokazywali dokumenty z aktualnym zameldowaniem! Dopiero po paru godzinach zaczęto ich wpuszczać, ale tylko w towarzystwie policjanta, aby mogli wejść do mieszkania, wziąć najpotrzebniejsze rzeczy, psa, kota, kanarka itd., ale nie mogli tam zostać. Nikt bowiem nie chciał ryzykować że sympatycznie wyglądający Chasyd nie włamie się bezkarnie do swoich bogatych sąsiadów, nie mówiąc już o obawie plądrowania bogatych sklepów jubilerskich czy elektronicznych w których wyleciały szyby i które stały otworem. Mówiąc jeszcze prościej: ludność miasta Treuburg nie została w dosłownym rozumieniu tego słowa "wypędzona" przez armię radziecką czy Polaków, ale wysiedlona prawomocnym rozporządzeniem swoich legalnych władz. Ewentualne reklamacje prosimy wysyłać do Kreisleitera Tubenthala.
ImageInna sprawa że mieszkańców miasta pewnie nie trzeba było dwa razy prosić, nazistowskie media rozpętały bowiem histeryczną kampanię strasząc, że kiedy oszalała żądzą zemsty armia Orków z "Władcy pierścieni" wkroczy na teren Rzeszy, nie będzie litości.
Tuż po klęsce pod Stalingradem Joachim Goebbels został uczyniony odpowiedzialnym za przygotowanie Niemców do "wojny totalnej". Goebbels chciał tym działaniem wyzwolić ostateczny wysiłek wojenny każdego obywatela, aby walczył z wrogiem jeśli z nie z miłości do Fuhrera, to chociaż w obronie własnej i najbliższych, bo o żadnej honorowej kapitulacji w obliczu armii barbarzyńców ze wschodu nie może być mowy. Osiągnął coś innego: masową ucieczkę.
Co prawda ledwie trzydzieści lat wcześniej roku miasto zostało zajęte przez armię rosyjską i to dwa razy, ale to przecież byli zupełnie inni "ruscy"! Niemcy czuli, że coś jest na rzeczy. Wystarczyło tylko trochę pomyśleć: skoro propaganda przez lata donosiła o wielkich postępach w cywilizacyjnej misji traktowania Żydów jak szkodników, a Polaków, Rosjan i w ogóle "nie-Niemców" jak zwierząt roboczych lub rzeźnych, należy się liczyć z zemstą owych szkodników i zwierząt, kiedy sytuacja się nieoczekiwanie odwróci. Moralność Kalego nie ma tu nic do rzeczy: my im zbombardować miasto: dobrze. Oni nam zbombardować miasto: zbrodnia! Bo przecież "my im bombardować miasto w celach cywilizacyjnych, w imię wyższych i naukowo udowodnionych historycznych i rasowych racji". "Oni nam: dlaczego?!".
Wystarczy obejrzeć niemieckie kroniki filmowe w tamtych czasów. Wierzę że idealnie oddają stan ducha Niemców. Nie wierzę w "Bajkę o dobrym naziście", że "nie wiedziałem", albo że "musiałem". Teraz oczywiście każdy udaje antyfaszystę. Jednak samemu zadając ciosy poniżej pasa, trudno było oczekiwać, że przeciwnik będzie walczył fair. Z racją czy bez: trzeba wiać za wszelką cenę, bo Ruscy idą. Wszyscy są tu zaskakująco zgodni. Swoją drogą, w tym kontekście buńczuczna i tak nadana z taką pompą nazwa miasta, owe pomniki i mit "wiecznego trwania", w obliczu panicznej ucieczki przed wrogiem, okazują się cokolwiek śmieszne.
To jednak okazało się nie takie łatwe. "Cios martwej ręki" zadał bowiem Kreisleiter Tubenthal. To był moment, kiedy mogła się w nim pojawić rozterka moralna wynikająca z podwójnej roli: starosty powiatowego, który powinien dbać o dobro swojej społeczności, oraz bezwzględnego partyjnego aparatczyka. Rozterki nie było: górę wziął bezwzględny nazista. Tuż przed wysiedleniem miasta wcielił do Volkssturmu i wysłał na pewną śmierć 2600 mieszkańców powiatu, w tym roczniki 16-17-latków i 55-60-latków, oraz wszystkich pozostałych w mieście mężczyzn, którzy z jakichś powodów nie trafili jeszcze do armii. 1400 wysłano od razu na front, a 1200 do prac pomocniczych w tym połowę w nich do omłotów, a potem - też na front. Jak widać władze upadającej III Rzeszy miały bardzo praktyczne podejście do zasobów ludzkich: dopóki front nie nadejdzie - niech pracują, w ostatniej chwili wszystkich zdolnych do noszenia broni wyśle się na front, a wszystkich zbędnych (kobiety, dzieci i starców) - w głąb Rzeszy. To cyniczne podejście jest charakterystyczne dla całej polityki najwyższych władz nazistowskich najdobitniej wyrażonych w politycznym testamencie Adolfa Hitlera, który do ostatnich chwili chciał uczynić z Niemiec swój stos pogrzebowy, na którym spłonie razem ze swoją ideą, aby dać przykład następnym pokoleniom. Koszty go nie interesowały. Do końca degradował, dymisjonował i kazał rozstrzeliwać wszystkich zwolenników kapitulacji czy choćby rozmów z Aliantami.

Decyzja o wysiedleniu została podjęta i za wcześnie - bo Rosjanie wkroczyli dopiero trzy miesiące później, i za późno. Ci, którzy postanowili wyjechać pociągiem, zabierając niewielką część dobytku, zostali przerzuceni specjalnym transportem do miejsca przeznaczenia, którym było Opladen w zagłębiu Ruhry - przed wojną miasto partnerskie Treuburga. In się udało - tam spokojnie doczekali końca wojny. Ci, którzy postanowili uciekać wozami z dobytkiem, zostali skierowani w okolice Mrągowa i tam ogarnęła ich Armia Czerwona. Postępy ofensywy styczniowej były tak imponujące, że spora część uchodźców została odcięta od przepraw przez Wisłę. Czekała ich prawdziwa droga przez mękę: grabieże i gwałty były absolutną regułą. Masowe rozstrzeliwania również, ale nie było mowy o metodycznej eksterminacji, masowych mordach, obozach zagłady czy wymordowywaniu i paleniu do cna całych miejscowości. Los podpalonego na wiwat Olecka był tu raczej wyjątkiem.
Sporą odpowiedzialność za ogarnięcie kolumn uchodźców przez szybko poruszające się wojska radzieckie ponoszą same wojska niemieckie, które nieoczekiwanie, wbrew wyraźnym rozkazom Hitlera, bez jednego wystrzału poddały potężną Twierdzę Boyen w Giżycku - jedną z najpotężniejszych fortyfikacji w Europie zamykającą przejście pomiędzy jeziorami Niegocin i Kisajno. Co prawda wojska III Frontu Białoruskiego okrążały Giżycko od północy i od południa, ale na pewno nie mogłyby sobie pozwolić na pozostawieniu na swoim zapleczu znakomicie ufortyfikowanej całej niemieckiej armii. Nieoczekiwana kapitulacja gen. Hossbacha wydała na żer gniewu Rosjan wiele tysięcy umykających "wypędzonych".

O klimacie histerii oczekiwania na Armię Radziecką może świadczyć "incydent" w wiosce Nemmersdorf kilkadziesiąt kilometrów na północ od Treuburga. O 7. rano 21 października 1944, a więc w przeddzień ewakuacji miasta, wojska radzieckie po raz pierwszy wkroczyły na teren Rzeszy, zajmując m.in. wioskę Nemmersdorf (obecnie Majakowskoje w obwodzie kaliningradzkim). Nie mogąc jednak zdobyć mostu na Węgorapie szybko zostały powstrzymane i wyparte. Oczom wkraczających ponownie do wioski niemieckich żołnierzy ukazał się zatrważający widok: wóz drabiniasty do którego przybito cztery nagie kobiety. Dwie kolejne ukrzyżowano na drzwiach stodoły. W sumie znaleziono zwłoki 72 kobiet i dzieci oraz jednego starca. Wszyscy bestialsko torturowani i zamordowani. Cztery dni później do Nemmersdorf przyjechała niemiecka ekipa filmowa i dziennikarska. Wkrótce wstrząsające fotografie brutalnie zgwałconych kobiet (w tym dziewczynek w wieku 8-12 lat) i maleńkich dzieci z roztrzaskanymi czaszkami obiegły wszystkie niemieckie gazety. Relację o zbrodni w Nemmersdorf Niemcy mogli zobaczyć w nazistowskiej kronice filmowej "Die Deutsche Vohenschau" już 2 listopada. Nazwa nikomu nieznanej wcześniej wioski lotem błyskawicy obiegła całą Rzeszę stając się zapowiedzią apokalipsy czekającej wszystkich Niemców: zapowiedzią nieuchronnej, brutalnej i haniebnej śmierci. Jest tylko jedno wyjście - egzaltowany spiker kroniki nie ma tu żadnych wątpliwości - tylko wiara i walka na śmierć i życie do samego końca.
Tyle, że zamiast zaciętej obrony, goebbelsowska propaganda strachu przyniosła odwrotny skutek: masową ucieczkę.
Dzisiaj mówi się nawet o "syndromie Nemmersdorf", czyli masowych samobójstwach zwłaszcza kobiet, które na wieść o zbliżających się "Ruskich" wieszały się, wcześniej zabijając swoje dzieci. Nie inaczej zrobił główny odpowiedzialny za wywołanie tej suicydalnej histerii: 1 maja, już po samobójstwie Hitlera, zastrzelił swoją żonę po uprzednim otruciu przez nią sześciorga ich dzieci. Po czym sam odebrał sobie życie. Oczywiście niepotrzebnie, bo sam pewnie trafiłby na stryczek, ale jak wskazują powojenne doświadczenia, jego żonie i córeczkom nic by się nie stało. W tym znaczeniu nie żadni "Ruscy" ale on sam ponosi odpowiedzialność za zagładę nie tylko swojej rodziny, ale też wielu Niemców. Oto jest bowiem prawda o Nemmersdorf: 55 lat po wojnie niemiecka ekipa filmowa, tym razem telewizji publicznej ZDF, pod kierunkiem popularnego w Niemczech dokumentalisty Guido Knoppa, jeszcze raz zajęła się sprawą zbrodni w Nemmersdorf. Udało im się dotrzeć do ostatnich świadków - zarówno ze strony niemieckiej jak i rosyjskiej. Helmut Hoffmann był jednym z żołnierzy wkraczających do wioski po opuszczeniu jej przez Rosjan. "Później pisano o ukrzyżowanych kobietach przybitych do ścian domów. To nonsens - mówi przed kamerą ZDF - Żadnej z zabitych kobiet nie zgwałcono. Publikowane w prasie fotografie były kłamstwem. Zostały zaaranżowane".
Jego wersję (w co aż trudno uwierzyć!) potwierdza jedna z ofiar. Owego dnia Gerda Meczulat razem z grupą 26 mieszkańców wioski była w zaimprowizowanym schronie. Tam znaleźli ich Rosjanie. Przeczekali nalot Luftwaffe razem z mieszkańcami, po czym wyprowadzili ich i rozstrzelali. O gwałtach, krzyżowaniu czy rozbijaniu głów nie było jednak mowy. Pani Gerda z ciężką raną głowy przeżyła do ponownego wkroczenia wojsk niemieckich. Fragment filmu z jej wypowiedzią w każdej chwili można zobaczyć na oficjalnej stronie ZDF. Jeszcze dalej w swojej książce idzie Bernhard Fisch Bernhard Fisch ("Nemmersdorf, Oktober 1944. Was in Ostpreußen tatsächlich geschah". Berlin 1997). Fisch, urodzony w Prusach Wschodnich, był jednym z żołnierzy, którzy wkroczyli do Nammensdorf po odbiciu go Rosjanom. Na początku lat 90. przeprowadził własne historyczne śledztwo bo to, co sam widział w wiosce, nie zgadzało się z oficjalną wersją faszystowskiej propagandy. Dotarł do licznych dokumentów i świadków zarówno niemieckich jak i rosyjskich (w tym radzieckiego generała) i doszedł do wniosku że była to starannie przygotowana prowokacja. Wermacht sam "rozmontował" swoją obronę wpuszczając Rosjan do wioski, bo wiedział że przy pomocy artylerii i lotnictwa bez problemu powstrzyma ich na moście, po czym wyprze przy pomocy artylerii i lotnictwa. Fisch oblicza, że Rosjanie byli w wiosce niespełna cztery godziny, wliczając w to ciężkie walki o most (200 zabitych Rosjan, kilka straconych czołgów) mieli więc raczej co innego do roboty niż gwałcenie i przybijanie kobiet do drzwi stodół. Wreszcie, jako pierwszy wykonał prostą rzecz: postanowił zidentyfikować z imienia i nazwiska widoczne na filmach i fotografiach kobiety. I wyszło mu, że część z nich nigdy nie była mieszkańcami wioski, ale co bardziej znamienne - "słynne" drzwi od stodoły nie pochodzą z tej miejscowości! To rzuca zupełnie inne światło na sprawę. Z faktem, że Rosjanie weszli i zabili 26 osób, co jest jak najbardziej godne potępienia, nikt dziś nie polemizuje, cała reszta zakrawa jednak na wcześniej przygotowaną prowokację. Taką jak w Gliwicach, gdzie Niemcy sami sobie napadli na radiostację i podrzucili wcześniej przygotowane zwłoki (tzw. konserwę). Pośrednio świadczy o tym polityczny cel, szybkość działania i pewność efektu. Czy to oznacza, że żołnierze SS, którzy pojawili się w wiosce niemal natychmiast, sami zabijali, gwałcili, roztrzaskiwali, przybijali i w ogóle "inscenizowali" masakrę? Niekoniecznie. Wszak zdjęcia mogły pochodzić z dowolnego miejsca np. z okupowanej Polski. Kto jak kto, ale SS miało wówczas dostęp do dowolnej ilości ciał, które mogli masakrować wedle własnego upodobania, i żeby je fotografować nie musieli się fatygować aż na najdalsze rubieże Rzeszy. Mogli tę "sesję fotograficzną" wykonać pod Kielcami, Warszawą czy Łodzią i to pół roku wcześniej.
Dlaczego jednak o tym piszę, skoro działo się to 50 km na północ i na dzień przed wysiedleniem Treuburga? Ci którzy wyjechali pociągiem, dowiedzieli się o wszystkim już w Opladen. W pełni dotyczyła ona jednak tych, którzy uciekali wozami. Cień Nemmersdorf okazał się jednak znaczący dla całego powojennego dyskursu o tzw. wypędzeniu. Co ciekawe, samo pojęcie wypędzenia pojawia się w niemieckiej historiografii, a raczej propagandzie, dopiero w latach 50. Wcześniej sami Niemcy piszą o przesiedleniu. Jednak w miarę narastania zimnowojennej histerii i zapotrzebowanie na podkreślanie radzieckich niegodziwości, coraz częściej używa się terminu "wypędzenie". W imię politycznych racji Zachodniej stronie sporu "nie opłacało się" prostować goebbelsowskich kłamstw, które miałyby rozgrzeszać okupacyjną Armię Radziecką. Co ciekawe, radzieccy historycy nie podjęli tego tematu, co nie znaczy że nie mieli pełnych rąk roboty w związku z fałszowaniem historii własnej i innych. Udowadnianie przez lata, oficjalnie aż do 1989 roku, np. że Zbrodni Katyńskiej dokonali Niemcy było nie lada wyzwaniem. Do tego 16 września'39, wywózki na Syberię, AK, Powstanie Warszawskie. Potem kolejne tematy pojawiały się na bieżąco, aż do "bratniej pomocy" w Afganistanie. Zawsze jednak politycznie "opłacało się" podkreślać, a nawet wyolbrzymiać winę Niemców, a także ich obecnych, amerykańskich, imperialistycznych popleczników. Oczywiście "nasi Niemcy, czyli NRD, byli ok. Wiem coś o tym, bo jak pisałem, sam jestem ofiarą zimnowojennej propagandy, straszenia rewizjonizmem, ziomkostwami, Hupką i Czają. Dziwi mnie tylko, że po zakończeniu Zimnej Wojny, upadku Muru Berlińskiego i Polsko-Niemieckim pojednaniu obie strony nie zadały sobie trudu żeby przebić tego trupa osinowym kołkiem. Może pomyślano że wszystko jest przecież jasne? Może zajęto się dokumentowaniem zatajanych zbrodni Rosjan i tropieniem agentów bezpieki? A może uznano że spory o II Wojnę Światową to kwestia pokoleniowa? Wszak najmłodszy mieszkaniec Treuburga który cokolwiek pamięta musi mieć już po siedemdziesiątce. Dajmy im prawo do pielęgnowania wspomnień z dzieciństwa. Wspominania rajskiego miasteczka, którego już nie ma. Mieszkańcy Treuburga wylądowali w Opladen, dzisiaj dzielnicy Leverkusen, które przygarnęło ich i stało się nowym domem. Przywieźli tam liczące kilkaset lat archiwum miejskie, księgi parafialne, spisy urodzin i zgonów, mapy, zdjęcia, pocztówki, pamiątki. Stworzyli, a w zasadzie odtworzyli silną, treuburską wspólnotę. Zaczęli nawet wydawać "Treuburger Heimatbrief" - bezpośrednią kontynuatorkę dziennika "Oletzkoer Zeitung". Cóż z tego, że "Oletzkoer Zeitung" w ostatnich latach istnienia (1884-1944) był obrzydliwą, nazistowską i rasistowską gadzinówką sławiącą Hitlera i III Rzeszę? Był to, bardzo ważny, ale jednak tylko kilkunastoletni okres z 60-letniej historii samej gazety i 400-letniej historii miasta. Cóż z tego, że "Treuburger Heimatbrief" chętnie publikował reportaże "ziomków" którzy odwiedzili "Heimat", w których podkreślali jakiego syfu narobili tam Polacy po wojnie. Przecież to była prawda: PRL to były czasy notorycznego kryzysu gospodarczego, obszar Mazur był bardzo sPGR-yzowany, zawsze była to prowincja i Polska B. Do tego dochodzi lęk przed powrotem Niemców i skłonność do niszczenia wszystkiego, co przypominało że jest niemieckie: pomników, napisów, dokumentów, książek, szyldów. Dziś zostało ich bardzo niewiele. Symbolem niech tu będzie niemiecki cmentarz, który w czasach mojego dzieciństwa był "czarną dziurą" w środku miasta. Nic przecież nie można było z nim zrobić, nic wybudować, bo kto by chciał mieszkać albo pracować na cmentarzu? Stał się ruiną, wysypiskiem śmieci, siedzibą meneli i miejscem niezbyt romantycznych randek. W podstawówce chodziliśmy tam na wagary palić papierosy, oglądać zapadnięte groby z niezrozumiałymi napisami i otwarte grobowce, z których kości już dawno wyciągnęły poprzednie pokolenia wagarowiczów. Zostały tylko porozwalane, cynkowe trumny.
Na pewno krew ich zalewała, więc niby co mieli pisać? Dziś jest tam park.

Kilka lat temu historyk i dokumentalista-mator Klaus Krech wydał monumentalny album "Treuburg - Ein Grenzkreis in Ostpreusen" zawierający kopie historycznych dokumentów, map, plan kamienic przy rynku ze spisem sklepów i właścicieli, i przede wszystkim masę fotografii i pocztówek. Nagimnastykował się strasznie, żeby nie było tam zbyt dużo swastyk, parteitagów, spalonej synagogi i temu podobnych wstydliwych akcentów. Ma prawo. Nie sądzę bowiem aby ziomkostwo treuburskie miało jakiekolwiek inne znaczenie niż tylko sentymentalne. Dzisiaj w Opladen zostało już tylko kilka treuburskich rodzin. Reszta rozproszyła się po mieście i świecie, starają się jednak utrzymywać więź z ziomkostwem.
Obecne władze Olecka mają z nimi wzorowe stosunki. Odwiedzają się nawzajem. Do Olecka zupełnie legalnie i oficjalnie przyjeżdżają wycieczki. Chodzą, zwiedzają, fotografują, uprzejmie proszą mieszkańców czy mogą zajrzeć do jakiegoś domu, w którym mieszkali ich rodzice czy dziadkowie. Przeważnie nikt z mieszkańców nie robi z tego problemu.
Kiedy wymrą starzy mieszkańcy Treuburga, umrze cała sprawa - myślałem. Sądziłem po sobie. Sam urodziłem się w Olecku, ale rodzina ze strony ojca pochodzi spod Grodna. Nie uważam się jednak za "wypędzonego z Grodzieńszczyzny". Ojczyzną mojego dzieciństwa jest Olecko. Toasty w rodzaju "za Polskę od morza do morza" albo wezwania do odzyskania Wilna lub Lwowa uważam raczej za żart niż historyczną głupotę. Czy jednak ktoś ma zabraniać robienia sentymentalnych stron internetowych o polskiej historii Lwowa? Tam też historia traktowana jest wybiórczo, nie ma w tym jednak żadnej myśli rewizjonistycznej.
Właśnie dlatego na początku tekstu napisałem, że na bieżąco irytuję się tym, co dzieje się w kwestii Związku Wypędzonych i Powiernictwa Pruskiego. Otóż irytuję się nie ich działaniem, ale tym, co się z tym robi w Polsce. Chociaż władze niemieckie podkreślają to z uporem i do znudzenia, jest to nic innego jak polityczny folklor, który nabiera znaczenia dopiero wtedy, kiedy zaczynamy się nim przejmować. Jego działania obliczone są tylko na prowokowanie i nasza irytacja jest jego jedyną siłą. Niemieckie media poświęcają im uwagę dopiero po histeryczny interwencjach naszych władz czy mediów. Bardziej należałoby się przejmować neonazistowskimi stronami internetowymi robionymi nie przez ziomkostwa, ale przez pokolenie obecnych dwudziestolatków. Historia zrobiła nam psikusa: "nasi, dobrzy Niemcy", czyli mieszkańcy byłej NRD okazali się o wiele lepszymi nazistami nisz Niemcy z RFN, którzy w latach powojennych staranniej odrobili pracę domową z historii. Neonaziści z NRD są problemem, ale jest to problem Niemiec, nie nasz. Ich agresywne strony dyskusyjne, na których zatopienie statku pasażerskiego Wilhelm Gustloff z uchodźcami 10 tysiącami uchodźców nazywane jest "radzieckim Auschwitz", a o zbrodni w Nemmersdorf pisze się językiem goebbelsowskiej propagandy są raczej śmieszne niż straszne. Warto je obejrzeć dla ich egzotyki.

A co dalej z Oleckiem? Z każdym kolejnym rokiem jego historia staje się bardziej niemiecko-polska. Paradoksalnie uważam, że wspólna, powikłana historia może być atutem. Kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej zdziwiłem się, że w tym radosnym skądinąd dniu nikt nie urządzał żadnej fety. Gdzie jednak taka uroczystość miałaby większy sens niż w Olecku, mieście-symbolu polsko-niemieckiego pojednania? Od razu uzyskałem poparcie burmistrza i władz miasta. Obiecał wydać wszelkie pozwolenia. Chcieliśmy na samym środku historycznego rynku zorganizować wielotysięczny, darmowy koncert Scorpionsów i Lady Pank. Wokalista Lady Pank, Janusz Panasiewicz, pochodzi z Olecka, a muzycy obu zespołów przyjaźnią się od lat. Zamierzaliśmy zrobić ogólnopolską transmisję telewizyjną koncertu, zaprosić do Olecka ziomkostwo treuburskie, zrobić reportaż o nich dla TVP i niemieckiej ZDF. Uzyskaliśmy ich wstępne zainteresowanie. Uzyskaliśmy poparcie i obietnicę pomocy Ambasady Niemieckiej, MSZ, kilku fundacji. Przez Lady Pank dotarliśmy nawet do Scorpionsów, którzy mieli odpowiedzieć na oficjalne zaproszenie wystosowane przez Ambasadę. Zabrakło tylko czasu. Może za rok?
Niemcy nie mają historycznej racji, ale mają lepszych historyków. Dowodem ich propagandowego zwycięstwa jest samo bezmyślnie powtarzane w naszych mediach pojęcie "wypędzenia". Osoba niezorientowana mogłaby sądzić, że opuszczenie np. Prus Wschodnich było spowodowane czystkami etnicznymi na skalę rzezi Ormian, masakrom takim jak w Ruandzie czy mordom jak w Srebrenicy dokonywanym przez Polaków na ludności niemieckiej. Tymczasem, nawiązując nawet czysto intuicyjnego rozumienia słowa "wypędzenie", mieliśmy do czynienia nawet nie z ucieczką, ale z precyzyjnie zaplanowanym przesiedleniem ludności ze strachu przed działaniami wojennymi prowadzonymi przez Armię Radziecką w 1944 roku. Ze zbiorową histerią wywołaną przez nazistowskie media.

Tekst jest fragmentem przygotowywanej książki. Został opublikowany za zgodą autora.

Autor: Robert Leszczyński 

Artykuł był opublikowany w  "WPROST" http://www.wprost.pl/ar/?O=104421


Fotografie: M. Nowicki, Z, Bereśniewicz oraz z książki Grenz R., Der Kreis Treuburg. Ein ostpreussische Heimatbuch, Lübeck 1971.