Do kitu z takimi wakacjami. Ciągle pada, żeby nie powiedzieć: leje! Dawniej to były wakacje… (Wiem i jestem świadoma, że gadam jakbym była mamuśką z doświadczeniem i latami. Nie zaprzeczam.) Już od maja chodziło się w podkolanówkach, a całe wakacje tylko w koszulkach z krótkim rękawem (nikt wówczas nie słyszał o „topach”). Nawet niepotrzebny był sweter na długie wieczorno-nocne spacery.  Współczuję moim dziewczynom, że nie mają takich doznań.  Nikt nam nie musiał niczego organizować. Ba, rodzice byli zajęci pracą i nie mieli na to czasu. I kto wówczas słyszał, żeby rodzice zastanawiali się, co dziecko wymyśli sobie na wakacje. Albo wywozili dzieciaki do babć, cioć, albo – jeśli jedno było odrobinę starsze – ono właśnie miało obowiązek zajmować się młodszym. I to było tak naturalne, ze nikomu nawet nie przemknęła myśl, że może być inaczej.  A dzisiaj…?
Rodzice głowią się. Na pół roku przed rezerwują miejsca na obozach, wyjeżdżają do Aquaparków, byle tylko dziecko nie poczuło się gorsze od pozostałych tylko dlatego, że ich nie stać na wyjazd do Chorwacji... na przykład.  Kiedyś wystarczyła piłka, odrobina trawy i już nikt nie martwił się, co chłopcy będą robić. Ileż przy tym było kłótni przy podziale na drużyny, ile meczy rewanżowych, że ho, ho!  Wiem, bo mam starszych braci i wiem, jakie zacięte to były mecze. Nikt na nikogo nie skarżył, nikt nie biegł ze skargą do rodziców. Wszystko było załatwione po cichu, czasami nawet ręcznie, ale sprawiedliwie i bez interwencji dorosłych.  Obrażali się „do końca życia”, a następnego dnia znowu zbierali się na murawie, stawiali bramkarza miedzy dwoma kamieniami, które robiły za bramkę i znowu był zacięty bój o piłkę.
Dziewczyny miały trochę inne zadania, często włóczyłyśmy za sobą młodsze rodzeństwo, też były kłótnie, ale na krótko. A wieczorem wszyscy zbieraliśmy się w nam znanym punkcie i graliśmy w „podchody”. Potem szliśmy na długie wieczorne spacery. Całą „drużyną”, jak mawiała babcia.  Czasami zaszliśmy do sąsiada na papierówki, ale oczywiście nikt nas za to nie ganił, bo sąsiedzi rozmawiali ze sobą, kontaktowali się. Żyli problemami i radościami znajomych. I tak było całe lato. Wydawało się wówczas, że to się nie zmieni.  I było niezmienne przez całą podstawówkę (ośmioklasową!), liceum (czteroletnie!) i trochę po tym czasie. Po maturach powoli zaczęło się zmieniać. Jedni zdali na studia, innym się nie powiodło, musieli iść do pracy, chłopców zabrali do wojska (na dwa lata!), niektórzy powoli szykowali do się ślubów tych zaplanowanych i tych z zaskoczenia. Jeszcze jeździliśmy na te śluby, cieszyliśmy się ich szczęściem, jeszcze wydawało się nam, że wszystko będzie jak dawniej. Nie było.  Rozjechaliśmy się w różne strony, choć wcale nie tak daleko, ale każdy zaczął żyć życiem własnej rodziny. Jeszcze odwiedziny na święta i… tak jakoś zleciało te ćwierć wieku.  I dopiero dzisiaj, kiedy moje dziewczyny budzą się i od samego rana pytają, co będziemy robić, to przypomniały mi się moje wakacje. Zupełnie beztroskie, choć skromne, ale pełne wyobraźni, rozmów i przebywania ze sobą. Moje córki, zwłaszcza ta starsza, dzień zaczyna od komputera. Ponoć to też rozmowa, tylko w nowoczesnym stylu. Później słyszę klikanie na klawiaturze komórki, a później, jeśli ja nic nie proponuję, umawia się z towarzystwem. Dobrze, że domofon działa i dwaj panowie na „M” dzwonią i zabierają ją na spacery, a nawet na mecze piłki nożnej. Ale w orędzie na jabłkach nie były.  Najgorzej, gdy pada deszcz, a dzieje się tak już od dwóch dni. Dziewczyny obijają się o siebie i najzwyczajniej nudzą się.  Staram się być twarda i nie ingerować za wiele. Od czego mają głowy i wyobraźnię? Niech się wysilą!
Oczywiście całą sprawę załatwiłoby słońce. Spakowałybyśmy ręczniki, kanapki i nad jezioro. Ale najłatwiej być turystą, kiedy jest pogoda. Być turystą w niepogodę, to jest dopiero sztuka. Właśnie w taką deszczową sobotę zabrałam je na spacer.  Nie za bardzo im się ta propozycja uśmiechała, ale widząc moją tajemniczą minę, poszły.
Jak na dłoni ukazały się ich charaktery. Jakże różne! Tuśka, ta starsza, marudziła, że jej zimno, że nie ma kaloszy i kurtka za mała. Mimi uzbrojona w kalosze szukała kałuż i „tańczyła w kroplach deszczu”, jak mówiła.
I ciągle pada. Właśnie wróciły ze spaceru po sklepach. Takie atrakcje, jakie czasy. Napstrykały zdjęć z koszulek, sukienek i teraz marudzą, że nie mają adidasów, dresów, plecaków… i próbują naciągnąć na to swego ojca. Wiedzą, że ze mną nie pójdzie tak łatwo, bo otworzę szafę i po problemie.  I gdzie to słońce, gdzie ten upał, który był w czerwcu?! Nie byłoby zakupów, marudzenia, tylko słońce, woda, czyli wakacje.  Pozdrawiam wszystkich wakacyjnie życząc słońca po kokardę.

Marusia [Tygodnik Olecki nr.27/2011]
Foto: J.Kunicki