Pędzą samochody ze wschodu na zachód i abarot. Jak wszędzie w Polsce i tutaj, na północnowschodnim skraju, ruch jest coraz większy. Małe, spore i całkiem duże. Te ostatnie, mimo utrudnień i zakazów, też się przemycają. Dla nich, osiemnastokołowców, zadrzewiona, pokręcona szosa jest drogą przez mękę... Stare, nowsze i full-wypasy, na lawetach, na wschód. Przecinając Wronki specjalnie nie zwalniają bo wsi przy szosie tyle co kot napłakał. Żeby całą wieś dosyć sporą rozległą na jakby dwie podzieloną zobaczyć, trzeba zjechać na jedną lub drugą stronę z szosy Olecko  Giżycko albo, jak kto woli, Wilno  Gdańsk, przez Suwałki i Olsztyn.
Kilka domów ledwie widocznych w zalewie zieleni po północnej stronie. ?Za Niemca" we Wronkach zatrzymywały się pociągi. Na obszernej polanie kilka ocalałych przystacyjnych budynków z pięknie wkomponowanym w leśny park dworkiem na czele. Przez całą komunę i kilkanaście lat jeszcze mieściła się tam szkoła. Teraz, miejscowi, gminni i powiatowi kombinują żeby umieścić tam na przykład muzeum leśne, edukacyjne... żeby się obiekt nie zmarnował.
Specjalnie nie psuje uroku postacyjnej enklawy kilka postawionych współcześnie domów. Nawet wielorodzinny blok jest ładnie wkomponowany. Obok rozwidla się asfaltówka do Jelonka i Zalesia. Obie nazwy są adekwatne do ich (wiosek) lokalizacji na skraju Puszczy Boreckiej. Pierwsza, spacyfikowana przez ?Warszawkę" nad Łaźna Strugą niemal u jej początku, rolniczo wymarła. Druga, wzdłuż lasu, wśród uprawianych wciąż jeszcze pól, broni się przed agresywnym groszem z dużych miast.
Na południe z przelotowej szosy drogowskaz do Stradun. Trzysta metrów po kocich łbach do gęstego węża starych mazurskich domów, których połowa świeci nie zakrytą szarym tynkiem czerwienią ceglanych ścian i prawdziwych dachówek. W tej właściwej zwartej wsi nie ma nowych domów. Nieliczni dobrze prosperujący rolnicy gospodarskie zabudowania pochowali w głębi podwórek. Wioska jest ciasna, droga wąska. Gdy kombajn w żniwa musi dojechać do plonu, inne pojazdy muszą chować się w podwórkach. Wielka maszyna kluczy jak lis, kołysze jak kaczka obcinając, łamiąc hederem kwiatostan włochatych malw ciekawsko powychylanych ponad sztachetami na ulicę. Szaleńcy, przeważnie osiedleńcy z Kurpi i Mazowsza, trzy i pół wieku wcześniej, może pod wpływem pitnych miodów i owocowych win nie uruchomili wyobraźni przy tyczeniu ulicy i stawianiu domów? Może sto metrów prostego odcinka drogi na bite półtora kilometra zabudowy. Jeszcze ciaśniej niż w Sajzach i Sulejkach zdeterminowanych jeziornymi skarpami.
Ziemia pod uprawy, każdy jej ar, był cenniejszy od wygody mieszkania. Zupełnie odwrotnie niż współcześnie!
Wieś urywa się nagle na skraju lasu. Ostatnia chałupa skrywa się w sosnowym cieniu. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że na siedmiu kilometrach drogi do Połomu nie ma ani jednego mostu. Łaźna Struga w tubylczej świadomości tuż, tuż obok, a turysta zdziwiony łyka kilometry, a tu wciąż sucho i sucho, niemal monotonnie... jak nie na Mazurach. Nie wie biedaczysko nic o kilku maleńkich jeziorkach całkiem blisko drogi.
Brukowanka jest tak ułożona, że osobówką można pokonać całą trasę szerokim poboczem. Rowerzyści, jeśli mają na to ochotę, mogą gwarzyć i trzymać się za ręce. Dosyć widny, wesoły las nastraja do spaceru. Od wczesnej wiosny na rozległych skarpach i poboczach przylaszczki, konwalie i zawilce. Latem trawy i kwiecie łąkowe raczej niż leśne z koloniami poziomek i malin w ścianie lasu. Wąski pasek starannie ułożonej kamiennej drogi (solidna pruska robota) nie sprzyja samochodowym szaleństwom. W kilku miejscach garby wypiętrzone przez korzenie potężnych świerków a i wiekowy wypolerowany granit, nawet bez desz czu, utrudnia hamowanie przy niespodziewanym spotkaniu z dzikiem czy jeleniem. Droga stanowi strefę demarkacyjną między dwoma kolektywami leśnych kowbojów. W jej pobliżu się nie strzela, więc tu zwierzyna czuje się najbezpieczniej. Samochód na drodze nie tropi, nie nęka. Pod koniec pegeerów Żukiem z toną zboża na pace podchmielony szofer w środku nocy wbił się w watahę dzików. Nie udało się wyhamować czy ominąć. Stały sobie i już. Raz powiada, że trafił sześć. Innym razem, że osiem. Tyle widział zanim zgasły zbite reflektory. Gdy wystraszony wysiadł dwa kwadranse później o bladym świcie... nie znalazł ani jednej, tej straszliwej masakry, ofiary.
Chmara porannych ptaków biesiadowała na tym, czego szofer nie dowiózł szwagrowi brata swojej żony. Pewnie ze dwieście kilo. Flacha samogony mniej, kupiec nie dał się oszukać. Poszedł śladem juchy. Kilkaset metrów od drogi znalazł przelatka już napoczętego przez lisią rodzinę. Do dzisiaj opowiada pod sklepikiem za mamrota pieszym i kajakowym turystom  ?Trafiłem w prawie dziesięć odyńców, po co najmniej sto kilo każdy. Chyba ruskie były, takie wielkie i nie do zaj..., a Żuka dwa tygodnie klepałem". Inny z miejscowych, zupełnie niedawno, miał spotkanie z łosiem. Położył się na masce Poloneza wgniatając do środka przednią szybę. Mała prędkość spowodowała, że zwierzak po minutowym oszołomieniu poczłapał do lasu a kierowca lekko potłuczony nawet nie poszedł do lekarza. Ale leciwego auta już nie opłacało się reanimować. Na drugim kilometrze od ostatniego domu we Wronkach niespodziewanie dwa betonowe słupki. Na jednym, żółtym, rozkład jazdy czterech autobusów. Drugi to drogowskaz do Kij. Droga też granitowa. Jeszcze węższa od ?głównej". Nieco pokręcona, nieznacznie ale stanowczo w dół do klasycznego betonowego mostu na Łaźnej Strudze. Ostatnie dwieście metrów zapowiada rzekę, bo las jest dosyć ponury, podmokły. Droga jest w tym miejscu ciasna, niemal zupełnie odcięta od światła nieba. Za mostem nagle jasność. Łąki, zamoczyska porośnięte łozami i sitowiem. Rzeka poprzegradzana osikowymi zaporami rozlewa się leniwie tworząc kajakarzom tor przeszkód. Bobrowe eldorado! Tuż za ostrym zakrętem ciągle brukowanej, ocienionej lipami drogi niewinna ścieżka w lewo do potężnego czworoboku zabudowań. W połowie zawalone stodoły i obory, mieszkalny czworak i od zachodu na niewielkim podniesieniu terenu smutna ruina dworku. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych konserwator zabytków domagał się uratowania zabytkowej drewnianej klatki schodowej. Dziwnym zbiegiem okoliczności, przechodzący z rąk do rąk budynek najbardziej ucierpiał przez nieszczelny dach właśnie nad nieszczęsną konstrukcją wewnętrznych schodów. Mógł ten kiedyś okazały kompleks uratować Monar, ale spotkał się z kategorycznym i skutecznym oporem lokalnej społeczności.
Brukowana nawierzchnia drogi urywa się przy wjeździe do ruiny folwarku. Dwieście metrów dalej szutrowa, lipowa aleja zamienia się w ciasną uliczkę z kilkoma czerwonymi domami. Wypisz wymaluj  fragment Wronek. Posesje zadbane, opłocone sztechetemi i żywopłotami. Jedna z nich, najbardziej architektonicznie okazała, uratowała wioseczkę przed zupełnym zapomnieniem. To tu, zanim jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać agroturystyczne gospodarstwa, były pierwsze, na kilka powiatów, konie pod siodło.
Pan Kazimierz znalazł się nagle w nierzeczywistości. Jakby wysiadł z niewygodnego samochodu po bardzo długiej i wyczerpującej podróży. Miejsce, owszem, jakby swojskie, miłe w pierwszej chwili odgadywania. Żółty słupek drugiego na leśnej jasnej drodze przystanku autobusowego. W podświadomości kawałek własnego świata. Jednak za chwilę... może zdjąć czapkę, wytrzeć buty. Nie ma w co zapukać, zadzwonić... Jednak nie u siebie...
Jak za matową szybą dosyć ciasna polana. Ani widna, ani ciemna. Bardziej domyślne niż realne kontury nieba na tle rozmazanego szarego lasu. Zawieszone w gęstej mlecznej poświacie obrysy zabudowań falujące; to bliżej, to dalej, to niżej, to wyżej. Pijane. Obok, nieco realniejsze, pokracznie bezlistne owocowe drzewa, które kiedyś (a to bardziej pamięta, rozpoznaje  niż się domyśla) posadził i metodycznie w swym nieprofesjonalizmie zaniedbywał.
W Panu Kazimierzu wszystko to, jak na szalkowej wadze albo niepodlegającej prawom grawitacji huśtawce, balansuje między snem a (może alkoholowym) zamroczeniem;  Nie takie cuda śniły się namolnie! Ileż to razy podchodził do matury. Z matmy oczywiście i chemii. Kalejdoskopowo. Już, już podchodzi do tablicy z wynikami... i za kilka miesięcy, czasem lat, w kolejnym histerycznym śnie, jak na płycie DVD, wszystko się powtarza. Zawsze z tym samym strachem i napięciem. Albo bandziory skośnookie i aborygeńskie ścigają po pustych, nocnych ulicach jakiegoś koszmarnego amerykańskiego miasta w celach bynajmniej niepokój owych... Zapewne Nowego Jorku, bo gmachy podobne do tych na zapleczu Piotrkowskiej w Łodzi, którą od południa zamyka klasztor na Jasnej Górze, od północy Sopockie Molo a tramwaje i trolejbusy kluczą między cerkwiami Kremla, też latami. Budzi się spocony ale bez krwawiących ran i wyraźnych w pamięci twarzy prześladowców. Zaraz się obudzę.  Był pewien powrotu do rzeczywistości już za chwilę. Trzeba zaczekać. Sylwetki stworzeń nieruchome i milczące, półkolem, jak w amfiteatrze. Stają się rozpoznawalne przez nieco natarczywe zaglądanie w ich martwe oczy... które jakby ożywały na chwilę zgłaszając swoją obecność na liście nieobecnych! No właśnie; nie wyrzut, nie skarga, nie radość czy sympatia . Oczy wielkie. Oczu coraz więcej i więcej. Zaciskający się wokół intruza pierścień w zamglonej, rozmydlonej scenografii. Dziesiątki par oczu w ledwie zarysowanych sylwetkach zwierząt różnych gabarytów w jednakowej wielkości i kolorystyce sylwetek. Koń, sarna i kot  równe sobie. Kura i jaskółka, sroka i krowa... Czegoś takiego Pan Kazimierz jeszcze nigdy nie doświadczył. To nie sen. To surowa, trójwymiarowa ekspozycja śmierci!  tak, to Rex. Został wyrośniętym szczeniakiem. Takim był, gdy za wilczy instynkt musiał zostać unicestwiony. Nie merda ogonem. Nie wyraża niczego. Odpływa gdzieś do ostatniego szeregu. Jest i Cygan, Wielki Przyjaciel. Odszedł sam do lasu umrzeć ze starości. Był wielki masą i inteligencją. Opiekuńczy do wszystkich stworzeń na podwórku, bandyta za płotem. Też odpłynął nieruchomy. O, Nuka, mała samochodówka. Jakieś czterdzieści tysięcy kilometrów na tylnej półce malucha. Poszła do sąsiadów przez zimową Łaźna Strugę... Armia kotów, łącznie z tymi porozdawanymi po bliższej i dalszej okolicy za symboliczną złotówkę. Wszystkie nieruchome przedefilowały jak chińska porcelanowa cesarska armia. Basia, sama wyrwana Rexowi z pyska, gdy w głębokim śniegu nie dała radę dotrzeć do zbawczych ludzkich rąk. Tak, gdyby dokładnie zbadał... umarła po tygodniu z głodu w chlewiku już zaprzyjaźniona z półtonowym byczkiem. Uszkodzona żuchwa, korek z nieprzełkniętego siana. Banalne zejście. Wzroku Maćka, trzydziestoletniego gniadosza, wytrzymać było nie sposób. To nic, że martwy. Może tygodnia, może dwóch brakowało do naturalnego zejścia... I ciarki po plecach, gdy kompania Krasul, Musiek, Pez odprawianych systematycznie na mięso... napierając z wymowną obojętnością w towarzystwie wielu, wielu innych ptaków, zwierząt, pozbyły się intruza z ich małego leśnego Araratu.
Droga z Wronek nieformalnie i z gruntu rzeczy niesłusznie w opinii miejscowych kończy się przy Tartaku. Jest to zakrzaczona ruina przedwojennego tartaku elektrycznego. Wiosną najpełniejsza kolonia trójko lora bzów. Za chwilę asfalt z Sulejek, z lewej. Dużo większy samochodowy ruch. I niebezpieczeństwo, bo mimo pierwszeństwa przejazdu, ci z asfaltu wpadają na brak z Wronek jakby byli ważniejsi, bo prali wygodniejszą drogą zaraz, kilkaset metrów dalej, Połom. Tuż za brzydkim mostem na Łaźnej Strudze.

Jan Nowak-Kowalski
[Tygodnik Olecki wrzesień 2009]